[ Pobierz całość w formacie PDF ]
oczyma, tak jak usta wino chłoną najsłodsze i czułem, że oczy moje stają się pijane.
Nie wiem jak ani którędy dostałem się po pewnym czasie na przylądek Tragara. Ptaki jakieś białe obsiadły w dole dwie
wyniosłe skały z morza sterczące, sławne Faraglioni, które są tak piękne, że obrzydzić ich człowiekowi nie
zdołają nawet liczne ich obrazy i kartki z widokami, do naprzykrzenia wszędzie pokazywane. Woda była szafirowa,
cicha, głęboka, zaledwie widoczną srebrną pianą u stóp skał obrzeżona. Słońce nachylało się już zwolna ku zachodowi
i złociło gorącym blaskiem pionowe ściany tych dwóch turnic, rzucając poza nie granatowy cień na morze.
Znużony już byłem skwarem i pragnienie poczynało mi dokuczać; nie chciało mi się jednak piąć w górę do gospody na
szczycie przylÄ…dka stojÄ…cej.
Zeszedłem już był dawno ze zwykłej drogi, którą forestjerzy chodzą; teraz posuwając się dalej południowowschodniem
wybrzeżem, pogubiłem nawet te niewyrazne ślady kozich perci, które mnie dotąd wiodły po skałach. Mogłem mieć
złudzenie, że znajduję się w jakimś kraju niezamieszkanym, na dziwnej pustyni, złożonej ze skał nagich i zmorzą, co
okazywało się co chwila tam w dole oczom moim między załomami czerwonego kamienia, wśród dziwnie
spiętrzonych turnic, w wyrwach pionowo opadających. Czasem wawrzyn o lśniących liściach wystrzelił z głazu przed
oczyma mojemi, a czasem przypominała mi o blizkości ludzi jakaś nędzna
oliwka, pracowicie między kamieniami ogrzebana, lub łódz, przesuwająca się po szafirowej zatoce, z góry do
maleńkiego chrząszcza o długich ruchliwych nogach podobna.
W pewnem miejscu szeroki zielony wąwóz opadał w dół aż ku morzu. Nie myślałem zrazu
o tem, dokąd wiedzie, ale pragnienie dręczyło mnie już tak straszliwie, że postanowiłem zejść nim i szukać, czy tam
gdzie pod puszystą trawć nie znajdzie się kropla słodkiej wody. Oliwki
i wawrzyny gęsto wąwóz zarastały, a był on tak stromy, że, idąc, między gałęziami najbliższych, poniżej stojących
drzew widziałem już morską toń szafirową. Ten ciągły widok wody dalekiej potęgował tylko we mnie palące
uczucie pragnienia...
Obłoki tymczasem lekkie poczęły z morza wychodzić na niebo i rozsypywały się po niem ubarwionemi nizko już
chylącem się słońcem piuropuszami. Poglądałem ku nim łakomie, myśląc o deszczu, któryby odświeżył wargi moje
spieczone. ?ródła bowiem nigdzie nie było. Miałem już tedy po próżnych poszukiwaniach nawrócić w górę z
powrotem, gdy naraz i niespodziewanie znalazłem się przed wejściem do groty, kędy niegdyś stał ołtarz
Mithry, poświęcony bogu słońca niezwyciężonemu...
Wilgotny, głuchy cień pod kamiennem sklepieniem, na gruzach rozsypanych filarów... Stopni znać jeszcze kilka, po
których się ongi pono ku tronowi jasnego boga wstępowało, co przybył ze Wschodu i stał tutaj promienną twarzą ku
wschodzącemu słońcu zwrócony, patrząc na morze srebrne i błękitne i na majaczący brzeg sorrentyńskiego półwyspu
w oddali. Ziela nieco bujnego rosło u wejścia do groty: liść jakiś akantowy i zeschłe, szeleszczące w powiewie badyle.
Rzuciłem się tutaj na wilgotną ziemię, korzystając z cienia i chłodu i leżałem tak długo z oczyma pełnemi blasku
morza, zlekka teraz rozkołysanego. Cisza ogromna osiadła na świecie, jakaś odludna, boska cisza niezmierzona, w
którą człowiek zasłuchany po chwili zapomnienia pyta się znagła, jakby ze snu się budząc, skąd się tu wziął? i czy to
prawda, że był wczoraj gdzieindziej? czy to prawda, że w ogóle było jakieś wczora i może być jutro? Wczora z
całym bólem życia, z gryzącym żalem za niepowrotnemi rzeczami, z troską, ze smutkiem? i to jutro zawsze blizkie i
dalekie i zawsze nieznane? A potem już nawet myśleć się prze
staje, traci się nieszczęśliwą zdolność człowieczą odczuwania zmian, czasu, przestrzeni. Wszystko jednością jest i
zakrzepłą na wieczność chwilą... O, Mithro..,!
Mędrcy na Wschodzie bogostanem nazywają ten zachwyt duszy.
Aż owad przelatujący zabrzęczy, zaszeleści liść wiatrem rzucony, kamień stuknie kędyś ze skały spadając i w
jednym momencie świat zastanowiony w ruchu swym na nowo krążyć poczyna, zębate koła chwytają się znów
nawzajem, prężą się pasy i liny na mozół życia bezsensowny a wieczny...
Kiedy z groty, bóstwem osieroconej, wychodziłem nareszcie, deszczyk srebrny, światłem przepojony mżyć poczynał z
jakiegoś przelotnego obłoku, niezdolnego nawet słońca zasłonić. Zdjąłem kapelusz i rozpiąłem koszulę na piersi,
poddając się pieszczocie drobnych, ciepłych kropel.
Trwało to jednak tylko chwilę. Tam w dali, w stronie Sorrento, widziałem jeszcze tuman dżdżu perłowy, ale nad głową
moją obłok już przepłynął i słońce zachodnie znowu piec poczynało, kiedym z wąwozu zielonego wyszedł
znów na skały.
I nagle, po kilkudziesięciu czy paruset kro
kach, zobaczyłem jawiącą się niespodziewanie przede mną kobietę. Stara była i wśród tych turni nadmorskich zgoła do
czarownicy podobna. Siwe, splątane kosmyki włosów wysuwały się z pod ognisto żółtej chustki, wsparta na kosturze
peruszała bezzębnemi szczękami z przerażającem skrzywieniem, które miało pono uśmiech naśladować. Przeląkłem sią
w pierwszej chwili i chciałem zupełnie odruchowo uciekać. Staruszka jednak powstrzymała mnie czarodziejskim, w
rozpaczliwym poÅ›piechu rzuconem sÅ‚owem: Signör! vino!
W jednej chwili wydała mi się dobrą wróżką, ba! najlepszą z wszystkich wróżek na ziemi! Poczułem znowu, że pić mi
się chce, jak wielbłądowi, który właśnie przebył Saharę! I teraz dopiero, podążając okiem za wyciągniętą ręką
wróżkiczarownicy, dostrzegłem między skałami coś w rodzaju szałasu, zakrywającego wejście do płytkiej pieczary.
Ciągnął się tędy widocznie szlak turystów i starowina czatowała z winem na forestjerów, che hannno sempre
danari"...
Nim zdążyłem usiąść na skleconej przed szałasem ławie, już wychyliłem duszkiem całą flaszę boskiego wina z Capri o
niewinnym, przezroczystym kolorze wody, a tęgiego, jak ogień.
Obok mnie postawiła staruszka drugą flaszkę wraz z wyszczerbioną szklanką. I z tą nie bawiłem się długo. Od południa
nie miałem w spieczonych ustach ani kropli płynu...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]