[ Pobierz całość w formacie PDF ]

łodzi. Było to już czwarte czółno, jakie zbudował, największe z dotychczasowych i Marek czuł, że
nikt poza nim nie pojmie tego połączenia kruchości i siły, dzięki któremu czółno stawało się jedynym
bezpiecznym środkiem podróżowania po rzece. Bezskutecznie usiłował przekazać tę prawdę innym
uczestnikom wyprawy; żadne z, nich nie chciało nawet słyszeć o samotnym żeglowaniu po
nieokiełznanych wodach.
Potomac okazał się rzeką bardziej burzliwą niż Shenandoah, w dodatku pływały po nim kry. O
krach nikt nie wspominał  pomyślał Marek, zastanawiając się nad ich pochodzeniem o tej porze
roku. Była połowa kwietnia. Na tym odcinku lasy przesłaniały wzgórza i Marek mógł się Jednie
domyślać, że na wyżynach leży jeszcze śnieg i lód. Aódz powoli spływała w dół rzeki, a załogą
uwijała się na pokładzie, pilnie bacząc na niebezpieczeństwa, jakie krył szeroki, wartki nurt. O
zmroku byli już w okolicach Waszyngtonu i przycumowali na noc do wystającego z wody filaru
mostowego  strażnika, który samotnie pozostał na posterunku, gdy cała reszta konstrukcji uległa
nieubłaganemu działaniu wiatru i czasu.
Wczesnym rankiem zabrali się do rozładunku. Właśnie tutaj Marek miał się z nimi rozstać.
Wszyscy liczyli na to, że wróci przed upływem dwóch tygodni, przywożąc pomyślne wieści o
możliwościach dostania się do Filadelfii lub Nowego Jorku, a najlepiej do obu tych miast.
Marek wyładował swoje rzeczy, odczepił czółno I zdjął je delikatnie z burty parowca, po czym
zarzucił plecak na ramiona. Był gotów. Ubrany w skórzane spodnie, mokasyny 1 miękką koszulę ze
skóry, zatknął wzdłuż uda nóż, a na plecionym pasku z jeleniej skóry zawiesił zwój liny. Zniszczone
miasto działało na niego przygnębiająco, chciał jak najszybciej znalezć się z powrotem na rzece.
Przeładunek Jut trwał: wynoszono zapasy, a na pokładzie gromadzono sterty materiałów znalezionych
przez wcześniejsze ekspedycje i przechowanych w nadrzecznym magazynie. Marek przyglądał się
tym poczynaniom przez chwilę, a potem w milczeniu podniósł czółno, założył je na głowę i począł
się oddalać.
Przez cały dzień wędrował pośród ruin, trzymając się kierunku północno  wschodniego, który
miał go wyprowadzić z miasta i zawieść z powrotem do lasu. Trafiwszy na niewielki strumień,
spuścił czółno na wodę i przez kilka godzin płynął meandrowatą strugą, póki nie skręciła na
południe. Wówczas uniósł czółno i wszedł do puszczy. Las był gęsty i cichy, znajomy przez swą
wieczną obcość. Nim zapadł zmierzch, Marek wyszukał miejsce na biwak, gdzie rozpalił ognisko i
ugotował sobie kolację. Zapas suchego prowiantu miał mu wystarczyć na dwa do trzech tygodni,
zakładając, że nie znajdzie po drodze niczego do jedzenia  a przecież był pewien, że las go nie
zawiedzie. Nie mogło tu przecież zabraknąć pędów paproci, korzeni szparaga i innej jadalnej
zieleniny. Im bliżej wybrzeża, tym skutki mrozów były łagodniejsze niż w głębi lądu.
Gdy zaczęło się ściemniać, Marek wykopał płytki rów i napełnił go igiełkami sosny, na których
rozpostarł swe poncho. Przyciągnął czółno tak, żeby utworzyło dach, i ułożył się na legowisku.
Wiedział, że jego największym wrogiem będą wiosenne deszcze. Potrafiły być ulewne i
niespodziewane. Wykonał kilka szkiców i notatek, po czym przewrócił się na bok i wpatrzył w
zamierający blask ognia, póki nie zmienił się on w ledwie rozżarzony punkcik na tle głębokiej czerni.
Wkrótce potem Marek zasnął.
Nazajutrz doszedł do Baltimore. Miasto spłonęło, widoczne byty też ślady wielkiej powodzi.
Marek nie penetrował ruin. Przeniósł czółno do zatoki Chesapeake i ruszył na północ. Lasy zeszły tu
aż na sam brzeg rzeki, od strony wody nie dało się dostrzec żadnych śladów ludzkiej działalności.
Nurt był bardzo wartki: odpływ łączył się z nurtem rzeki Susquehanna. Marek przez jakiś czas
walczył z prądem, w końcu jednak skierował czółno ku brzegowi. aby tam poczekać na przypływ.
Uznał, że powinien przeciąć zatokę i trzymać się linii brzegu po przeciwnej stronie. W pobliżu delty
Susquchanna rzeka będzie na pewno bardziej wzburzona i przeprawa czółnem może się tam okazać w
ogóle niemożliwa. Dookoła pływały kry  niewielkie i przeważnie jeszcze nie spiętrzone  jakby
zniesione z całkiem zamarzniętej rzeki, która teraz dopiero tajała.
Marek wyciągnął się na ziemi. Od czasu do czasu sprawdzał poziom wody, a gdy przestało
opadać, przysiadł na brzegu i wrzucał do niej patyczki, które w końcu zaczęły dryfować na , północ.
Wówczas wyruszył w dalszą drogę. Wiosłował w kierunku północno  wschodnim, sterując ku
otwartemu morzu i przeciwległemu brzegowi rzeki.
W pobliżu lądu była spokojna, lecz w miarę zbliżania się do środka zatoki, Marek coraz
wyrazniej czuł zmagania przypływu z nurtem rzeki. Mimo że walka dwóch prądów była ledwie
widoczna na powierzchni wody, łódz dawała o nich znać: woda stawiała wiosłu większy opór, a
czółno wykonywało nieoczekiwane zwroty. Marek z wysiłkiem pracował wiosłami i chociaż czuł [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sliwowica.opx.pl
  •