[ Pobierz całość w formacie PDF ]

cami. Zrobił okrągły ruch ramieniem. Cofnęła rękę.
 Dałem ci znak, że powiedziałem już wszystko.
 Bardzo dobrze.
 Pewno, że dobrze. Ja też miałem dzisiaj fart  wstał i zaczął się ubierać.
 Dziwnie to nazywasz. Padłam, jak podcięty kłos!  Przeciągnęła się.  Ale nim padłam...
Boże!... Zupełnie oszalałam! Co to było?
 Zejdę na chwilkę na dół. Zaraz wracam.
 Dobrze. Ale tylko sok pomarańczowy! Tu wszystko jest okropnie drogie.
 W porzÄ…dku, opijemy to sokiem.
 Pomyślała, że chcesz przynieść coś mocniejszego z racji jej cudownego ozdrowienia.
Przeceniła cię, stary. Nie wie, że wspiąłeś się na sam szczyt ogromnego wzniesienia i że wieją
tam dzikie wiatry. Nie zdaje sobie także sprawy, iż niebawem zobaczysz wszystko z drugiej
strony.
W hallu było pusto. Z restauracji dobiegały dzwięki muzyki. Portier w recepcji pisał coś
pochylony. Zegar wskazywał dwudziestą. A więc spędzili w pokoju cztery godziny. Kerns
pewno jest na kolacji.
 Przepraszam, czy państwo Williams są u siebie?
 Państwo Williams?  portier uniósł głowę.  Przepraszam, ale...  jego długopis zaczął
sunąć ponad spisem nazwisk w grubej księdze.  Nie. Nie ma tu takich... państwa Williams.
Może Wilkinson?
 Proszę pana, wysoki, siwy mężczyzna...  zaczął, czując, że coś chłodnego zaczyna go
wypełniać od wewnątrz  ...i pani w jasnym, prawie białym kostiumie. Oboje około sześć-
dziesiÄ…tki... Amerykanie.
 A...  portier przyjrzał mu się uważniej.  Pan może przyjechał z Polski?
 Właśnie.
74
 Tu mam list dla pana  portier odwrócił się i sięgnął do przegródki, nad którą znajdowała
się tabliczka z numerem ich pokoju.  Ten pan bardzo się spieszył. Zostawił to przed wyjaz-
dem.
 Wyjechał. Ale mieli przecież...  to było bez sensu. Rozerwał kopertę. Tylko cztery sło-
wa:  ZadzwoniÄ™. Trzymaj siÄ™  Piotr .
 Właśnie... mieli być dwa tygodnie  portier potarł brodę.  Ale coś im wypadło. W po-
rzÄ…dku? Wszystko siÄ™ zgadza? Bo, widzi pan, oni wcale nie nazywajÄ… siÄ™ Williams i kiedy
pan zapytał, to myślałem...
 W porządku. Zgadza się  powiedział samymi wargami.
Odwrócił się i ruszył w kierunku schodów. Dopiero na podeście przypomniał sobie o soku.
Zawrócił. Do baru wiodło także osobne wejście od strony foyer. Drzwi były zamknięte. Czuł
na sobie spojrzenie portiera.
Zastukał raz jeszcze.
 Kopnę z całej siły, to usłyszą. Jeśli zaraz nie otworzy, to kopnę. Nie będę się na nic oglą-
dał. Drzwi otworzyły się. Barman był ten sam.
 Sok pomarańczowy? Bardzo proszę. Który numer pokoju? Kelner przyniesie.
 Nie. Ja przyniosę  powiedział.
Musiało zabrzmieć w jego głosie coś osobliwego, gdyż ulizany mężczyzna spojrzał uważ-
niej.
Redaktor wracał, niosąc na tacy karafkę i dwie szklanki. Mijając recepcję, przystanął.
 To dla pana  moneta, jaką położył na szkle kontuaru, zadzwięczała.  Jutro, natychmiast
po powrocie na Archway Road, musimy zrobić zwykÅ‚y »rachunek sumienia«. Zdaje siÄ™, że do
wyjazdu będziemy żyli suchym chlebem. Muszę przecież skrobnąć jeszcze te dwa reportaże.
Najważniejsze, że Karinie zaczyna wracać głos. Będzie znowu śpiewała. Ciesz się! No, ciesz
się, do diabła!
Zastanowił się i znowu podszedł do drzwi baru. Kupił butelkę polskiej wódki. Kiedy wra-
cał, portier już na niego nie patrzył.
75
V
Nie, to było trudne do uwierzenia. Z początku, cofając co jakiś czas lewą nogę z pedału
swej maszyny, spoglądał w stronę wiertarki, przy której w niesamowicie poplamionym, nie-
gdyś białym, fartuchu siedziała Karina. Widział tylko jej wyprostowane palce. W takich mo-
mentach  ponieważ jego maszyna przestawała ciąć metal  chaos jazgotów i szczęków pły-
nący z pozostałych wzbogacił się o nikły dzwięk jakiejś melodii, dochodzącej z nie wyłącza-
nego nigdy starego głośnika nad drzwiami.
 Coś nie w porządku?  współwłaściciel warsztatu, Mr Gerald Green, był czujny. Jego
drobna, przygarbiona sylwetka zatrzymywała się tuż obok.  Nie sztancuje?
 Sztancuje  naciskał znowu twardy pedał, budząc potężne, rytmiczne stukoty, podobne
do salw  flaku .
Po trzech dniach przywykli oboje do nieustannych łoskotów i pisków pięciu zdezelowa-
nych maszyn w tym stopniu, iż nawet grzmot przejeżdżających nad stropem pociągów prze-
stał robić na nich wrażenie.
Drugi z właścicieli, łysawy, niski blondyn, nazywał się Richard Jones. On także nie lubił
przerw w robocie. Nie mówił jednakże ani słowa, przyłapawszy kogoś na gorącym uczynku
nieróbstwa, lecz przechodził tylko obok stojącej bezczynnie maszyny, nie patrząc ostentacyj-
nie na nikogo.
Trudność polegała na tym, że nie można było na przykład sztancować płaskownika wciąż
w tym samym miejscu, markując normalną pracę i dając w ten sposób choć chwilę wytchnie-
nia zmęczonym rękom. Stalowa forma nabijała się bowiem natychmiast resztkami zle wyci-
nanej blachy i maszyna, dudniąc metalicznie, sygnalizowała wszystkim dookoła, że ktoś zde-
cydował się na nielegalny odpoczynek.
Nie sposób było także wyłączyć maszyny, gdyż ponowne wprawienie jej w ruch wyma-
gało pomocy drugiej osoby przy podtrzymywaniu luznego pasa transmisyjnego. Pasy wszyst-
kich maszyn w warsztacie były za luzne i niekiedy spadały.
Trzeba było zatem pracować bez przerwy i nieustannie wpychać w paszczę sztancy długie
pasy płaskowników, jakie leżały na dwóch metalowych tregrach.
Przyjście Kariny wprawiło wszystkich w osłupienie. Lecz było to osłupienie angielskie,
polegające jedynie na krótkich, ukradkowych zerknięciach, bo nawet nie spojrzeniach, rzuca-
nych w jej kierunku.
Oprócz obu szefów pracowały w warsztacie jeszcze dwie osoby  chuda Felicity, matka
bladego dziecka, przywożonego nieraz w wykoślawionym wózku przez starą pijaczkę Ste-
phanie z Columbia Road, oraz James Dell, barczysty dryblas, spoglÄ…dajÄ…cy spode Å‚ba na
wszystko, co go otaczało.
Ponadto co wieczór zjawiał się ze swym drewnianym wózkiem pokraczny Pett o trudnej
do opisania szarej mordce starego, zmęczonego szczura. Nie mówiąc nic, zbierał resztki po-
wycinanych blach, przesypywał opiłki do papierowych toreb, wybierał ze stosów nieczystości
kawałki drutów, zardzewiałe bezużyteczne śruby i znikał razem ze swoim kołyszącym się
pojazdem. Składnica złomu, do której zawoził te skarby, znajdowała się tuż za barakami bez-
domnych, opodal starej gazowni.
Szefowie byli dyskretni. Formalności związane z pracą polegały jedynie na podaniu imion
oraz  to już: zrobiła Karina na wstępie  na przypomnieniu pani Marysi z Krakowa, która tu
76
niegdyś pracowała. Niepisana umowa stała się w tej sytuacji jedynie ustaleniem stawki za
godzinÄ™, podaniem czasu pracy i przerwy na lunch.
 Ale gdyby przyszła policja i pytała, to, pamiętajcie, jesteście tu przypadkiem  rzekł Mr
Green.  Jeśli będzie  cynk , że idzie dwóch, nie pytajcie o nic i od razu zdejmujcie fartuchy.
Ale jak przyjdzie jeden, taki niski, to on jest nasz człowiek. Nie bójcie się  dodał wspólnik.
 Słuchaj, przecież tu jest strasznie  rzucił wtedy po polsku redaktor.  To jest absolutne
dno.
 Ale za to nikt nas tu nie zna  wyglądała na zaskoczoną jego uwagą.  Na dnie nikt nas
nie zobaczy. Gdybyśmy pracowali w jakiejś restauracji, zawsze mógłby przydybać nas ktoś
ze znajomych.
 JesteÅ› szalona!
 No to jestem. Rozeszły nam się pieniądze, tak? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sliwowica.opx.pl
  •