[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rozkręcał biznes hodowlany. Kobieta z dzieckiem byłaby zbędnym dodatkiem, kulą u
nogi. Szkoda.
Kiedy zajechali pod dom, z bud ustawionych w cieniu mangowca wybiegły dwa
psy pasterskie, szczekając głośno na powitanie. Mark wysiadł i podrapał je za uchem, po
czym spojrzał na Sophie.
- To co, chcesz się przywitać?
W drodze powrotnej jej zapał do poznawania różnych aspektów tutejszego życia
nieco zmalał, ale nie dała nic po sobie poznać.
- Cześć, chłopaki. - Pomachała do psów.
- Chodz, przedstawię cię - powiedział z uśmiechem Mark.
Odruchowo schowała ręce za plecy, po czym postąpiła kilka kroków bliżej.
- Monty, Blue Dog, to jest Sophie - oznajmił poważnym tonem. - Przywitajcie się z
niÄ… grzecznie.
Psy natychmiast przestały szczekać. Merdając leniwie, skierowały na Sophie swoje
inteligentne oczy.
- Teraz możesz je pogłaskać - rzekł z lekkim rozbawieniem w głosie.
Usiłowała rozprostować za plecami palce. Psiakrew, czy musiała mówić o głaska-
niu krowy? Wprawdzie Mark pozwolił jej dotknąć psy, ale bestie miały przerazliwie
wielkie zęby. I chyba zjeżyły sierść.
- Bardziej jestem kociarą niż psiarą... - Zrobiła malutki krok w stronę Blue Doga,
który wczoraj tak sumiennie się nią opiekował.
Los sprzyja odważnym, pomyślała.
Wyciągnęła rękę, zamierzając szybciutko poklepać zwierzę po łbie, ale ku jej zdu-
mieniu psisko usiadło i uniosło łapę.
R
L
T
- Ojej! - Sophie kucnęła uradowana. - Witaj, Blue Dog - powiedziała, ściskając mu
Å‚apÄ™.
Podobały jej się ciepłe poduszeczki, a także sierść między uszami. Sprawiała wra-
żenie szorstkiej, w rzeczywistości była miękka i delikatna.
Po chwili nastąpiło takie samo powitanie z Montym.
- To niesamowite, Mark. - Popatrzyła na niego z nieskrywanym podziwem. - Jak
ich do tego namówiłeś?
- Mam swoje sekretne metody. Pokaż rękę.
Zaskoczona, wysunęła ją posłusznie i nagle wciągnęła z sykiem powietrze, kiedy
Mark zaczął ją oglądać. Obracał jej dłoń to w jedną stronę, to w drugą, naciskał kłykcie,
dotykał palców. Sophie zadrżała.
- Co... co robisz? - wydukała.
Kiedy podniosła wzrok, przekonała się, że zaledwie parę centymetrów dzieli ich
twarze.
- Sprawdzam, czy masz wszystkie palce - odparł, obdarzając ją leniwym uśmie-
chem. Po chwili puścił jej rękę nieświadom emocji, jakie wywołał jego niewinny dotyk. -
A teraz muszę zajrzeć do koni. Pójdziesz ze mną?
Z trudem przełknęła ślinę.
- Chętnie.
Konie przebywały na długim wąskim padoku, który ciągnął się od zagród aż do
drzew przy niemal wyschniętym strumyku. Zbliżając się do ogrodzenia, Mark zagwizdał.
Konie, które znajdowały się na drugim końcu pola, obróciły się niczym zgrany zespół
tancerzy i ruszyły galopem po żółtej trawie.
Sądząc po wyrazie jego twarzy, Mark uwielbiał te zwierzęta. Zapierały dech. Na-
wet Sophie musiała to przyznać, choć w głębi duszy lękała się ich wielkości.
Było ich cztery, każdy innej maści: jabłkowity, kasztan, srokacz i kary.
Mark podszedł do ogrodzenia, żeby się przywitać; Sophie przezornie zatrzymała
się parę kroków dalej i znów schowała ręce za siebie. Co innego pogłaskać psa, a co in-
nego konia. Pomijając wszystko inne, konie mają znacznie większe zęby.
Mark poklepał srokacza po szyi, kasztana pogładził po pysku.
R
L
T
- To Tilly. Jest bardzo łagodna. - Uśmiechnął się do Sophie. - Chodz, przywitaj się
z niÄ….
Tilly niewątpliwie była piękną klaczą o lśniącej rudawobrązowej sierści, białej
strzale na czole i wspaniałej czarnej grzywie. Ale łagodna? Patrząc na jej wygiętą szyję,
uniesiony ogon, zmarszczone chrapy odsłaniające wielkie zębiska, Sophie jakoś nie mo-
gła w to uwierzyć.
- Konie gryzÄ…, prawda, Mark?
Oczy rozbłysły mu wesołością.
- Te nie, ale niektóre ogiery potrafią mocno chapnąć. Gdybym miał być ugryziony,
to wolę przez psa niż konia.
- A stąd, gdzie jestem, nie mogę się przywitać? - spytała, po czym zawstydzona
własnym tchórzostwem zmusiła się, aby podejść krok.
Boże, im mniejsza była odległość do konia, tym on był większy!
Mark objÄ…Å‚ Tilly za szyjÄ™.
Nagle Sophie przypomniała sobie scenkę z dzieciństwa: dziadek namawia ją, by
wzięła do ręki kilkutygodniowego jeża. Ona się boi, że będzie pokłuta, ale dziadek de-
monstruje, jak należy trzymać małą kolczastą kulkę. Sophie zdobywa się na odwagę. I
jest zachwycona miękkim brzuszkiem i tym, że maluch tak śmiesznie mruczy.
Z Blue Dogiem i Montym też sobie poradziła.
- No dobra. - Starała się nie patrzeć na zęby. Serce waliło jej młotem, ręka drżała. -
Cześć, Tilly. - Pogładziła klacz po pysku i szybko cofnęła dłoń.
Uff! Palce ocalały. Nawet nie było najgorzej.
- Na którym głównie jezdzisz? - spytała, próbując ukryć zdenerwowanie.
- Na Hebanie. - Mark wskazał na czarnego konia.
Mogła się tego domyśleć. Heban był największy z czwórki i wyglądał najgrozniej.
- Spadłeś kiedykolwiek?
- TysiÄ…ce razy.
- I czym to się kończyło?
- Różnie. Złamaną nogą. Wstrząśnieniem mózgu. Zerwanym ścięgnem barku.
Zbladła.
R
L
T
- Ile miałeś lat, kiedy pierwszy raz wsiadłeś na konia?
- Nie pamiętam. - Wzruszył ramionami. - Pierwszy raz to pewnie zaraz po urodze-
niu. - Zaczął się wspinać na ogrodzenie. - Heban i ja jesteśmy starzy kumple.
Sophie otworzyła usta, by zaprotestować, ale Mark był już na górnej żerdzi. Przez
moment tkwił na niej nieruchomo, po czym wykonał zgrabny skok prosto na grzbiet He-
bana.
Krzyknęła przerażona. Jak on się utrzyma bez siodła, bez wodzy? Kolanami dzgnął
konia w bok. Heban uniósł łeb, prychnął, po czym ruszył przed siebie, waląc kopytami o
twardÄ… ziemiÄ™.
- Nie spadnij! - zawołała.
Mark zignorował jej słowa. Wkrótce przekonała się, że niepotrzebnie się o niego
martwi. Dwaj wspaniali samce, jezdziec i koń, obaj szczupli, umięśnieni, wysportowani,
idealnie z sobą zgrani, w doskonałej kondycji fizycznej, po prostu stanowili jedność.
Przy drzewach rosnących nad strumykiem Heban zawrócił. Pędził galopem. Mark
siedział pochylony, z opuszczoną głową, przytrzymując się grzywy. Kiedy zbliżyli się do
Sophie, uśmiechnął się szeroko, po czym wyprostował i wyrzucił ramiona do góry ni-
czym zwycięzca dziękujący publiczności za gorący doping.
- Wariat - mruknęła Sophie, kręcąc z uśmiechem głową. Był fantastyczny. Piekiel-
nie seksowny. Aż westchnęła z pożądania. Na szczęście tego nie słyszał.
Kiedy szli do domu, uświadomiła sobie, że coraz mniej się boi otaczającego ją
pustkowia, co optymistycznie rokowało na przyszłość. Pojawił się jednak inny problem.
To dobrze, że na farmie Coolabah Waters czuła się niemal jak w domu. yle nato-
miast, że nie potrafiła zapanować nad swoimi uczuciami i zakochała się w jej przy-
stojnym właścicielu.
R
L
T
ROZDZIAA ÓSMY
Sąsiedzi Marka mieszkali w podobnym domu jak on: dużym, niskim, o ścianach z
drewna i dachu z metalu, otoczonym głębokimi werandami. Tyle że na ich posesji rosło
mnóstwo drzew dających zbawienny cień, a trawa miała barwę zieleni.
Zciany pomalowane były na kolor śnieżnobiały, dach na ciemnozielono. Zielone
były też okiennice i poręcz werandy. Całość sprawiała bardzo sympatyczne wrażenie.
Andrew i Jill Jacksonowie, oboje wysocy, szczupli, jasnowłosi, pod czterdziestkę, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sliwowica.opx.pl
  •