[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Cóż, był wojskowym geniuszem.
- Miał talent i był człowiekiem zdecydowanym, ale nie zawsze cieszył się polityczną popularnością.
- To prawda. Ale zrobił tak wiele, że ten plac przemianowano z Place d'Armes na plac Jacksona.
- Czyżby? - zdziwiła się, zakładając ręce na piersiach.
- Pani nie pochodzi z Nowego Orleanu?
- Nie.
- A skÄ…d?
- Z Atlanty.
- To wspaniałe miasto.
- Nazbyt pan uprzejmy.
- Ale ja naprawdę tak myślę.
- Wspaniałe, ale nie tak wspaniałe jak Nowy Orlean, prawda?
- Po prostu inne. - Uśmiechnął się szeroko. - %7ładne miasto nie dorównuje Nowemu Orleanowi. -
Wskazując ręką plac, mówił dalej: - To był plac, na którym odbywały się parady wojskowe. Po zakupie
Luizjany Francuzi i Hiszpanie niechętnie odnosili się do Amerykanów. Zmiany zachodziły powoli. I
zachodzą do dziś. Na tym w dużym stopniu polega urok tego miejsca. Ale tym, którzy się tu nie urodzili,
czasami trudno to wyjaśnić.
- A... - Ann odwróciła się gwałtownie i stanęła twarzą do katedry Zwiętego Ludwika. - A oto katedra!
Nosząca imię francuskiego króla, który odbył dwie krucjaty! Najstarsza czynna katedra w Stanach
Zjednoczonych. I posąg stojący przed nią, na którym widnieje napis:  Unia musi przetrwać i przetrwa!"
To dewiza Jankesów, którą tu umieścili, kiedy zajęli miasto. A ten plac... tak, był miejscem parad. A także
publicznych egzekucji, takich jak palenie na stosie, wieszanie na szubienicy, ścinanie głów i łamanie
kołem. To ostatnie - najokrutniejsze i najstraszniejsze - to, jak pan się domyśla, moja ulubiona forma.
Mogę jednak podziękować Bogu, że te wszystkie formy stosowano w przeszłości, a nie stosuje się ich
teraz. Więc pan nie będzie mógł spalić Jona na stosie ani ściąć mu głowy.
Myślała, że Mark odpowie na to z gniewem równym jej gniewowi.
Jednak on patrzył tylko na nią, a oczy mu błyszczały w świetle księżyca, który - różowawy i prawie w
pełni - wzeszedł właśnie nad jego głową.
I nie odpowiedział jej z gniewem. Przez dłuższą chwilę w ogóle nie odpowiadał. A potem wzruszył po
prostu ramionami i zapytał:
- Cholera, naprawdę nie będę mógł go spalić na stosie?
Ann odwróciła się i ruszyła przed siebie.
- Proszę pani! Ann szła dalej.
- Cholera, Ann!
Przestraszyła się, kiedy chwycił ją za łokieć i obrócił twarzą do siebie.
- OdprowadzÄ™ paniÄ… do domu.
- Znam drogÄ™.
- OdprowadzÄ™ paniÄ….
- Sama trafiÄ™. Bez trudu.
- Pójdę z panią.
- Ale ja nie pójdę z panem.
- W porządku, więc pójdę za panią.
Ann ruszyła z miejsca. Minęła kilku znajomych malarzy, którzy malowali na placu. Uśmiechnęła się do
nich wymuszonym uśmiechem. Szła coraz szybciej, zdecydowana nie zatrzymywać się.
Ale on szedł tuż za nią.
- To niepotrzebne.
- Ja myślę inaczej.
- Panie poruczniku, ja tu mieszkam. Codziennie chodzÄ™ po tych ulicach. Nie bojÄ™ siÄ™...
- Ale ja siÄ™ bojÄ™.
Zatrzymała się i stanęła z nim twarzą w twarz. Był tak blisko, że omal się nie zderzyli.
Poczuła jego zapach. Zapach przyjemny. Cholernie przyjemny. Zbyt przyjemny. Poczuła zawrót głowy.
Położył jej ręce na ramionach i spojrzał prosto w oczy.
- Odprowadzę panią do domu - powiedział zdecydowanie. - I sprawdzę, czy w pani mieszkaniu jest
wszystko w porzÄ…dku.
- Panie poruczniku, ja już się z panem rozstałam.
- Ale ja panią dogoniłem.
- Odbywam teraz wieczorny spacer. I nie pragnę pańskiego towarzystwa.
- Ulica jest miejscem publicznym. Każdy może po niej chodzić. A ja mam zamiar dopilnować, żeby pani
nic się nie stało.
- Mnie się nic złego nie dzieje.
- To taki środek ostrożności.
- Ja nie muszÄ™...
- Ale ja muszÄ™.
- Chwileczkę, nie wie pan nawet, co chciałam powiedzieć. Co pan musi?
- Muszę na panią uważać.
- Dlaczego?
Zacisnął zęby i westchnął niecierpliwie.
- Bo potrzebna mi pani żywa.
- Ale dlaczego?
- Dopilnowanie, żeby się pani nic nie stało, należy do moich obowiązków.
- Nikt mi nie groził.
- Ale sytuacja jest grozna.
- Nie potrzebujÄ™...
- Potrzebuje pani!
- Dlaczego?
- Dlatego, że będę się panią opiekował, czy pani tego chce czy nie!
- Ale dlaczego? - zapytała z wściekłością.
- Ponieważ, droga pani, pani nie mówi mi prawdy, całej prawdy i tylko prawdy. Pani coś wie.
- Nic nie wiem.
- Wie pani coÅ›. I powie mi to pani.
- Akurat.
- Aha. Więc przyznaje pani, że pani coś wie. Popatrzyła w jego szare przenikliwe oczy. Powiał
wiatr. Ciemny kosmyk opadł mu na czoło. Jego ramiona były szerokie i silne. Poczuła idiotyczną pokusę,
żeby się na nim oprzeć.
Ale przecież on usiłował doprowadzić do skazania Jona.
Byłby pewnie zachwycony, gdyby Jona spalono na stosie.
Ann uśmiechnęła się słodko.
- Panie poruczniku... - powiedziała.
- SÅ‚ucham.
- Proszę iść do diabła. Odwróciła się na pięcie. I odeszła. I nie obejrzała się już ani razu.
A jednak zdawała sobie sprawę, że...
Słyszy za plecami jego kroki. Doszła do domu. Weszła na piętro i otworzyła drzwi. Zanim zdążyła je
zamknąć, on był już w środku.
Nie mówiąc ani słowa, sprawdził sypialnie i schowki na ubrania. I wyszedł.
Jednak ona wiedziała, że nawet wtedy kiedy zamknęła drzwi na klucz, położyła się do łóżka i zgasiła
światła...
Rozdział siódmy
April czuła, że jest obserwowana.
%7łe z ciemności patrzą na nią czyjeś oczy.
Dziwne, ale dotychczas nigdy nie bała się, wychodząc z klubu. Znała dzielnicę bardzo dobrze. Mieszkali z
Martym w pobliżu, a ona od trzech lat pracowała w klubie i wracała z pracy do domu pieszo. Nowy
Orlean potrafił jednak być przerażający, wszyscy o tym wiedzieli. Jak każde inne wielkie miasto, jak
Nowy Jork czy Los Angeles. W każdym takim mieście człowiek musiał znać teren, bo tylko wtedy był
bezpieczny. April unikała ulic, które restauratorzy radzili omijać turystom. Chodziła tylko ulicami
oświetlonymi. Nosiła przy sobie pojemniczek z gazem łzawiącym.
I przeważnie wychodziła z klubu z Martym.
Ale dzisiaj Marty pracował dłużej, a ona chciała iść do domu. Wiedziała, że Gregory ma wyjść wcześniej,
i zaplanowała sobie, że pójdzie kawałek z nim. Ale Harry zatrzymał Gregory'ego, a ona się wahała. Kiedy
Shelley, barmanka, powiedziała jej, że Gregory wyjdzie dopiero za jakieś dwadzieścia minut, musiała
rozstrzygnąć, co w niej przeważa: strach czy ochota, by pójść do domu, do dziecka i zwolnić dyżurującą
przy nim siostrę. Miały z siostrą dobry układ: ona pilnowała dziecka siostry w dzień, a siostra dyżurowała
przy jej maleństwie wieczorami i nocą.
Jedyną wadą tego układu było to, że żadna z nich nie mogła się porządnie wyspać.
Nie ma przecież powodu, żeby bać się bardziej niż przedtem. Biedna Gina. To straszne, co jej się
przytrafiło, ale Gina igrała z ogniem. Zakochała się w malarzu, trzymała na smyczy Harry'ego, drażniła
się z Jacquesem Moretem, a czasami z nudów czy z głupoty spotykała się też z innymi. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sliwowica.opx.pl
  •