[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wielu dni myślała w kółko o jednym. Czy powinna była wy-
słuchać jego wyjaśnień? I je przyjąć? A może powinna była
wszystko zrozumieć" i zaakceptować? Nadal miałaby go,
choćby połowicznie, nawet gdyby przyniosłoby jej to za-
zdrość, samotność i niepewność...
Ale też wszystko mogłoby się zakończyć tak jak teraz, tyle
że przeżyłaby długi, przykry związek i dodatkowy ból, że to
on wszystko zakończył. A w ten sposób przynajmniej wy-
brnęła z tego honorowo. Ale co mi po honorze...
- Lizzy! - opanowała się w końcu. - Przyszłaś na wizytę!
- To dzisiaj, prawda? Tak mówiłaś wczoraj wieczorem...
- Tak, tak. Niemożliwe, że już tak pózno.
- Jedenasta. Miałam się zgłosić o jedenastej.
- Aha. Doktor Marr nie ma opóznienia. - Zmusiła się do
pogodnego tonu. - No więc odbij kartę w maszynce i wypeł-
nij ten formularz.
- Ale tu u was miło - pochwaliła Lizzy, gdy już wyjęła
kartę. - A sądziłam, że w przychodni będzie tłok i gwar.
Stevie chwaliła sobie tę pracę. Nie dawała jej zapomnieć,
że inni też mają problemy. Od razu jej kłopoty zeszły na
dalszy plan. Ta biedna Liz żyje w strachu przed rakiem...
- Skup się na formularzu - poradziła serdecznie. - Im
lepiej go wypełnisz, tym łatwiej będzie doktorowi Marrowi
wykluczyć jeden problem albo uchwycić inny.
Przyjrzała się koleżance. Z wyglądu silna, grubokoścista.
Miała lekko siwiejące włosy, szerokie kości policzkowe
S
R
i oczy jak węgle. Po rozwodzie z Pete'em wielu mężczyzn
smaliło do niej cholewki, ale ona jakoś nie była zaintereso-
wana kolejnym małżeństwem i z nikim się nie związała. Je-
żeli to rak albo coś równie poważnego, będzie musiała stawić
mu czoło sama, a jej samodzielność na niewiele się zda.
Po kilku minutach Lizzy położyła wypełniony formularz
na biurku, ale Stevie rozmawiała przez telefon i mogła się
tylko do niej uśmiechnąć. Zanim Liz zdążyła usiąść, Julius
już ją wezwał. Miał na sobie biały kitel narzucony na cie-
mnoszarą koszulę z wzorkiem.
- Nie, w piątek po południu nie mogę - powiedział ano-
nimowy pacjent z drugiej strony. - A w czwartek po połud-
niu?
- Doktor Irwin nie przyjmuje teraz w czwartki - poinfor-
mowała mechanicznie Stevie, patrząc, jak Julius przepuszcza
Lizzy w drzwiach.
Stevie nie prosiła Juliusa o specjalne względy dla kole-
żanki. Nie musiała, bo doktor Marr wszystkich pacjentów
przyjmował z najwyższą uwagą i sumiennością. Stevie nie
stać było teraz na podobną sumienność. Z rozkojarzeniem
odbierała telefony i załatwiała pacjentów w recepcji.
Aimee Hilliard, która właśnie weszła, mimo pięćdziesię-
ciu lat była zgrabną, atrakcyjną kobietą. Miała pięknie
rzezbioną twarz, teraz lekko opaloną, nordyckie błękitne
oczy, urzekające niezależnie od wieku, a dziś na policzkach
wykwit! jej dodatkowy rumieniec.
- Dostałam! - obwieściła z satysfakcją.
- Pracę u doktor Irwin? - wykrzyknęła Cathy Hong. - To
cudownie, Aimee! Prawda, że na niej ci najbardziej zależało?
- Tak mówiłam? - Aimee uśmiechnęła się mgliście, lecz
policzki zapałały jej jeszcze żywiej. - No więc tak... - Wtu-
liła twarz w wazon świeżych kwiatów na biurku, jak gdyby
S
R
chciała upoić się ich zapachem, i dodała: - Same plusy. Bli-
sko domu. Mniejsza przychodnia niż tutaj, co mi bardzo
odpowiada. Zaczynam w przyszłym tygodniu, czyli tutaj
skończę w piątek.
- No i znasz Rebekę Irwin.
- To ona mi powiedziała, że kogoś szukają - przyznała
Aimee.
- Właścicielami tej przychodni są jej ojciec, narzeczony
i jeszcze jedną lekarka, prawda? - upewniła się Cathy.
- Tak, i wszyscy są mili. Jeszcze tylko nie poznałam
Grace Gaines. Muszę przyznać, że ten doktor Jones Rebeki
to przystojny mężczyzna!
Wcale mi się nie podoba, pomyślała Stevie. W tym stanie
emocjonalnym widziała i czuła dwa razy więcej niż zwykle.
Aimee podoba się ojciec Rebeki Irwin, u którego ma pra-
cować, ale nie przyznaje się do tego nawet przed sobą. Sally
Kitchin boryka się z trojaczkami. A Liz boi się raka.
Ale kiedy opuściła po dziesięciu minutach gabinet doktora
Marra, wcale już się nie bała.
- Jego zdaniem to wcale nie jest rak - powiedziała do
Stevie. - Prawie na pewno tarczyca. Przypominam sobie, że
mama też miała po czterdziestce kłopoty z tarczycą. Brała
naświetlania, żeby ją zmniejszyć, i pomogło. Nigdy o tym nie
wspomina, dlatego nie przyszło mi do głowy... Och, Stevie,
dzięki, że kazałaś mi tu przyjść i oszczędziłaś mi tylu tygodni
strachu! Miałaś rację. Zawsze lepiej wiedzieć!
- Owszem - przyznała Stevie, chociaż nie była pewna,
czy dotyczy to również takich sytuacji jak jej.
W jej przypadku niewiedza była zbawienna, a raj dla głu-
pców znacznie milszy niż ta zimna wysepka z litą skałą pew-
ności, że postąpiła słusznie i honorowo.
Ale nie przyznała się Lizzy do tego, tylko rzekła:
S
R
- Gdybyś czegoś potrzebowała, to mów. A jeśli masz py-
tania na temat terapii, dzwoń do doktora Marra. Zawsze
chętnie udziela konsultacji przez telefon. Nie zostawia pa-
cjentów w niepewności.
- Przekonałam się - odparła Liz. - Już rozumiem, dlacze-
go tak ci pomógł z mamą. To prawdziwy skarb.
Była tak wniebowzięta, że nie dostrzegła dwuznaczności
w tym określeniu.
Tego wieczoru Stevie wybierała się z zapowiedzianą wi-
zytą do Sally Kitchin, ale okazało się, że nie jest to konieczne.
Kiedy o szóstej wyszła do ogrodu zebrać bieliznę wywieszo-
ną rano, jej oczom ukazał się rozkoszny widok.
Na zapuszczonym trawniku Kitchinów świeżo wykoszono
polankę w kształcie koła, a także ścieżkę do domu. Na tej
polance stał stół nakryty białym obrusem, a na nim prężyły
się w zapadających ciemnościach trzy długie, eleganckie
świece - dwie niebieskie i jedna różowa.
Wieczór był ciepły. Sally i jej mąż, Michael, siedzieli
z pizzą podaną na eleganckiej porcelanie, obok stała sałatka
z supermarketu w szklanej misie, a dalej czekał luksusowy
sernik w przezroczystym plastikowym pojemniku. Między
nimi stała butelka wina i nieco mniejszy monitor dla nie-
mowląt, z którego dobiegało wzmocnione posapywanie i od-
głosy przewracania się trojga niemowląt śpiących smacznie
w swoim pokoju.
Sally i Michael nie odrywali od siebie oczu - dopóki
nie skrzypnęła linka od bielizny, kiedy Stevie ściągała
z niej pranie. Gdy podeszli do płotu, oboje mieli promienne
miny.
- Mąż dostał awans, znacznie większą pensję, no i jest
tutaj. Nie będzie musiał wyjeżdżać przynajmniej przez pół
S
R
roku! - pochwaliła się Sally. - A od piątku wziął trzy tygo-
dnie urlopu...
- Wyśpi się teraz za wszystkie czasy! - powiedział Mi-
chael. - Pora, żebym i ja poznał nasze śliczne dzieci!
Sally śmiała się i płakała zarazem.
- Och, Stevie. Chyba tydzień temu zjawiłam się w ośrod-
ku w strasznym stanie, co?
- Doktor Marr bał się, czy nie masz depresji poporodowej
- wyznała Stevie, uznając, że teraz już może wyznać prawdę.
- Wcale się nie dziwię - stwierdziła Sally. - Byłam tak
przemęczona. Ale często po prostu nie posiadam się z rado-
ści, jak choćby dzisiaj. Kiedy się uśmiechają i wszystkie
razem zasypiają! A kiedy czuję zapach ich włosów...
- Jakich włosów? Nie widziałem żadnych włosów! -
sprzeciwił się Michael.
- Owszem, mają włosy! - upierała się Sally. - To znaczy
meszek. Widać pod światło - przyznała z zawstydzeniem.
- No dobrze, może to moje matczyne złudzenie. Ale i tak
główki ślicznie im pachną i wspaniale utrzymują je w górze.
Stevie dokończyła zdejmować pranie i zostawiła Kitchi-
nów przy ich uroczystej kolacji przy świecach. Wiedziała, że
matka, która potrafi z byle czego urządzić taką romantyczną
uroczystość, nie może przechodzić depresji poporodowej.
I to właśnie powiedziała nazajutrz w przelocie Juliusowi.
Wyraznie się ucieszył przyznał jej rację.
- Ale i tak za tydzień lub dwa do niej wpadnę. Bo chu-
cham na zimne.
- Na zimne? - powtórzyła zaintrygowana.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]