[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wtedy niespodziewanie na dziedziniec wpadła luzna formacja jezdzców powstańczej
kawalerii. Ludzie Zieleniewskiego zareagowali błyskawicznie. Rozległa się palba
karabinowa. Pierwszy szereg szarżujących spadł z koni. Niestety, w walce wręcz piechurzy
mieli z kawalerzystami niewielkie szanse.
Zieleniewski, szaman, Dobecki, panny i jeszcze trzej ludzie zdołali wycofać się do
hacjendy. Kawalerzyści zsiedli z koni i podjęli szturm.
Pałasz Zieleniewskiego i tomahawk szamana siały spustoszenie wśród wrogów.
Porucznik, wyczuwając słabość przeciwnika, postanowił spróbować ucieczki.
- Wsiadamy na ich konie! - krzyknÄ…Å‚.
Sam porwał jedną Francuzkę, a Indianin drugą i wybiegli na werandę. Murzyni,
widząc rozwścieczonych, opływających krwią żołnierzy, uciekli. Za nimi na koniach mknęło
ośmiu jezdzców.
Zieleniewski widząc, że miejscowe rumaki nie są w najlepszej kondycji, porzucił je po
przejechaniu niecałej mili.
- Gdzie to miasto? - pytał Francuzek.
Te nie potrafiły wskazać drogi. Uciekinierzy z hacjendy tułali się jeszcze pięć dni po
dżungli, wreszcie dotarli do Aquin. Był tam polski garnizon. Trzech ludzi Zieleniewskiego
znalazło się w lazarecie i wkrótce tam zmarli. Zieleniewski był jedynym zdolnym do noszenia
broni oficerem w mieście. Chory kapitan mianował go dowódcą obrony i napisał wniosek o
awans. Od tej pory podporucznik był kapitanem Zieleniewskim.
Następnego dnia po tej nominacji miasto zaatakowali powstańcy. Artyleria miasta,
resztki polskich kompanii i francuskiego wojska kolonialnego dzielnie broniły
prowizorycznych fortyfikacji. Wreszcie póznym wieczorem do miasta wdarła się kawaleria
murzyńska. Gnała pustą ulicą. Na jej środku stał Zieleniewski. Spokojnie nabił karabin i
strzelił ze stu metrów między oczy Murzyna ubranego w ozdobny mundur. Na pomoc
kapitanowi nadbiegło kilku ocalałych żołnierzy. Zieleniewski znowu nabił karabin. Z
trzydziestu metrów nie miał prawa chybić. Trafił kolejnego jezdzca. Potem wyjął pistolet i z
dwudziestu metrów zastrzelił trzeciego. Na koniec wysunął z pochwy pałasz i czekał. Jakaś
zbłąkana kula trafiła go w lewe ramię, orając tylko skórę.
Walec stu kilkunastu kawalerzystów wpadł na ostatnią redutę obrony miasta, na kilku
ludzi na środku piaszczystej ulicy. Zieleniewski, nim padł stratowany, zobaczył, jak przed
bliskim strzałem w pierś zasłania go swoim ciałem Dobecki. Ostatni legioniści zasłonili
żywym murem swojego dowódcę. Potem nagle zapadł zmrok. W tym mroku z kręgami
palących się ognisk rozbrzmiewał płacz pokonanych, którzy przeżyli pogrom, bo spotkał ich
los gorszy od tych, którzy od razu zginęli. Cieszyli się zdobywcy podnosząc w górę puchary
zwycięstwa, rozkoszując się każdą chwilą odwetu, smakiem tak upragnionej wolności.
Ciemności były schronieniem dla jeszcze jednego człowieka. Szaman w czasie
szturmu wyprowadził z miasta obie Francuzki, a teraz wrócił po Zieleniewskiego. Znalazł go
w stosie trupów. Wyniósł z miasta. Ciemne, mądre, spokojne oczy Indianina z uwagą
notowały każdy szczegół z zachowania zwycięzców.
Kilka piekielnych dni zajęło transportowanie rannego Zieleniewskiego do Les Cayes.
Tam porucznik powoli zdrowiał, a Francuzki opowiedziały o obronie i zdobyciu miasta.
Szaman odszedł w góry w poszukiwaniu ziół, które miały uratować życie człowieka, którego
szanował.
Lecz i to miasto musiało się poddać, tyle że Anglikom. Oddawano im miasto, arsenał,
żołnierze mieli iść w niewolę. Części pozwolono na swój koszt wypłynąć do Ameryki. W
tłumie uciekinierów, weteranów, kolonistów był też i chudy, schorowany mężczyzna
podpierany w marszu przez Indianina.
- Nazwisko? - zapytał angielski oficer notujący tych, którzy wchodzili na statki
ewakuacyjne.
- Dobecki - wymamrotał ranny.
- Narodowość?
- Polak.
- U kogo pan służył?
- U kapitana Zieleniewskiego.
- Gdzie on jest teraz?
- Zasieczon przez murzyńską kawalerię, zmarł z ran w Les Cayes.
***
- To oczywiście był Zieleniewski? - domyślił się Bytes.
Skinąłem głową, popijając łyk kawy, bo od opowiadania zaschło mi w gardle.
- Anglicy niechętnie wypuszczali z wyspy oficerów - tłumaczyłem. - Poza tym
Zieleniewski był dość znany i pewnie powstańcy woleliby go zatrzymać na wyspie, gdyby
wiedzieli, że przeżył.
- I co? Zieleniewski dostał się do Ameryki? - niecierpliwił się Paweł.
- Tak, odpłynął z Kingston na Jamajce statkiem Federalist - odpowiedziałem. -
Kapitan co prawda nie powinien był nim żeglować, bo nie miał nawet busoli. Uciekinierzy
przejęli statek i przy pomocy Francuza, kapitana statku uprzednio zajętego przez Anglików,
doprowadzili go po kilku dniach żeglugi do Savannah. Stamtąd dzięki pomocy rodziny dwóch
uratowanych kolonistek Zieleniewski udający Dobeckiego wrócił do Francji i znowu założył
mundur.
- A szaman? - nie wytrzymali Bytes i Paweł.
- Przypłynął z nim.
ROZDZIAA CZWARTY
SMUTNY KONIEC WYPRAWY NA SAN DOMINGO " ZIELENIEWSKI WRACA
DO EUROPY " NA ZAZNIE%7Å‚ONYCH BEZDRO%7Å‚ACH PRUS WSCHODNICH "
WYPAD PRZECIW KOZAKOM " ZASADZKA PRZECIW KOZAKOM " DRUGIE
SPOTKANIE Z KOZACKIM ATAMANEM " KONIEC KAMPANII ROSYJSKIEJ "
GDZIE UKRYTO SKARB?
Widziałem, że moja opowieść o wojennych losach Feliksa Zieleniewskiego na wyspie
San Domingo zrobiła wrażenie na Pawle i Amerykaninie. Obaj zasłuchali się wpatrzeni w
pomarańczowy, dogasający ogień w kominku, grzejąc dłonie kubkami z kawą chrzczoną
zawartością piersiówki milionera.
- Ile w tej relacji jest prawdy historycznej? - zapytał Paweł.
- Po pierwsze, zwróćmy uwagę na warunki podróży - powiedziałem sięgając po
notatki. - Rada Administracyjna 113 półbrygady monitowała władze wojskowe w sprawie
zapewnienia oddziałom odpowiednich warunków podróży. Niestety, żołnierzy ładowano jak
sardynki do puszki, nawet nie wszyscy mieli hamaki. Malwersacje kwatermistrzów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]