[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nasłać na mnie tysiąc swoich bezmyślnych sług, a ja i tak, zanim wstanie słońce, splunę na
twojego okrwawionego trupa.
Po tych słowach w pustynnym powietrzu rozległ się je\ący włos cymmeryjski okrzyk
bojowy i Conan rzucił się w gąszcz nacierających wojowników.
Stygijczyku? Tevek uniósł brew. Więc ten rabuś dobrze wiedział, za kim tutaj przyjechał.
Oczywiście, teraz nie miało to \adnego znaczenia. Nekromanta wydał swoim sługom proste,
konkretne polecenia i całkowicie wycofał z nich wzrok. Mieli zabarykadować wejście do
świątyni i otoczyć intruza. śaden zwykły rycerz nie mógłby wytrzymać ich szturmu. Nie
mając najmniejszych wątpliwości co do losu barbarzyńcy, Tevek skierował całą uwagę na
przewróconą statuetkę. Szakal podniósł z podłogi dziwnie wyrzezbionego bo\ka. Wa\ył go w
ręce, jakby chciał ocenić jego wartość. Szszaall ze szczęki Acherończyka wydobył się
ostry, warczący głos. Bbóóg.
Tevek, ze zmarszczonymi brwiami szedł w jego kierunku. Mowa bez pomocy
nekromanty? Czy to mo\liwe?
Rooou. Szakal uniósł statuetkę wysoko nad głowę, jakby prezentował trofeum.
Szszaalloony& Bbóóg.
Przez załamany dach do mrocznej ju\ sali wpadała ciemnobłękitna poświata
nadchodzącego zmierzchu. Nekromanta zdjął z oczu cienką szmatkę i mrugał z
niedowierzaniem. Fascynowała go rozgrywająca się przed nim niewytłumaczalna scena.
Szalony Bóg jest& mój! wycharczał Szakal.
Na zewnątrz, cienki pasek tarczy słońca skrył się za horyzontem. W świątyni robiło się
coraz ciemniej.
Szalony Bóg jest mój!
Niewiarygodne wymamrotał wpatrzony w Szakala Tevek. Czarnomiecznik nie był
ju\ wskrzeszonym kościotrupem. Organy wewnętrzne, mięśnie i skóra okryły olbrzymi
Strona 96
Moore Sean U - Conan i szalony Bóg
szkielet. Był nagi. Miał na sobie tylko pancerz i miecz. Jego bicepsy prę\yły się, ogromne
ręce wcią\ trzymały bo\ka nad głową. Okrutne, nabiegłe krwią oczy rozglądały się z
nienawiścią. Ospowata twarz była przera\ająco czerwona. Grube, bydlęce wargi uło\yły się w
głodny mordu uśmiech.
Nekromanta przełknął ślinę.
Odłó\ statuetkę i zaśnij powiedział stanowczym tonem.
Szakal ostro\nie postawił figurkę na podłodze, po czym wyprostował się i zrobił krok w
kierunku Teveka.
Zaśnij powtórzył Tevek. Zpij! Zerwał nić spektralną, jaka łączyła go z duszą
trupa. Nie przypuszczał, \e duch Szakala oka\e się a\ tak silny. W jego kościach wcią\ tkwiła
siła \ycia. Był to niezwykle rzadki przypadek. O takim zjawisku wspominała tylko jedna,
najmniej znana i odrzucana przez uczonych, staro\ytna księga. No jasne! Przecie\ w trakcie
przeszukiwania piasku wyczuł silne promieniowanie. Ju\ wtedy powinien był się domyśleć,
\e Czarnomiecznik jest upiorem.
W duszy Szakala było tyle najczystszego zła, \e kiedy coś go zaniepokoiło lub
przebudziło, jego duch na jakiś czas mógł odzyskać materialny kształt i w odrodzonej postaci
powracać do miejsca swej śmierci. Przebudzenie mogła spowodować statuetka bóstwa, mogły
te\ do tego doprowadzić rozkazy Teveka. Wprawdzie nekromanta wyczuł w tym trupie jakąś
moc, ale nawet do głowy mu nie przyszło, \e mógł to być upiór.
Tevek przeklinał owo przeoczenie. Upiora mo\na było zniszczyć, ale nie mo\na go było
ujarzmić. Upiory przekraczały granicę między trupami a \ywymi, wykorzystując siłę własnej
woli. Potrafiły odtworzyć organy wewnętrzne wraz z resztą ciała i powrócić do postaci, jaką
posiadały za \ycia. Czarnomiecznik znów nale\ał do \ywych.
Oplecione \yłami grubymi jak liny mięśnie nóg napięły się, kolana się ugięły. Olbrzymi
Acherończyk zrobił jeszcze jeden krok do przodu.
Nekromanta szybko skoncentrował siłę woli. Jego ciało napełniła energia z Czarnego
Pierścienia.
Ereskigalu, Panie Królestwa Cieni, zabierz duszę tego, który zwał się Dhurkhanem
aach!
Czarnomiecznikiem zgrzytnął głęboki, ostry głos. Szakal trzymał w dłoni rękojeść
swego cię\kiego miecza. Czubek ostrza wystawał spomiędzy łopatek Teveka na odległość
wyciągniętego ramienia. Po całej długości czarnego \elaza kapała ciemna, gęsta krew. Jej
krople rozpryskiwały się na podłodze. Czerwone strugi zbroczyły pokryte bliznami olbrzymie
ręce.
Czarnomiecznik zaśmiał się. Jego śmiech przypominał odgłos kamiennej lawiny.
Następnie odwrócił się od Teveka tak, jakby nekromanta nie zasługiwał ju\ na jego uwagę.
Kopnął czaszkę, która kiedyś nale\ała do Solnarusa. Kości rozsypały się. Na podłodze le\ały
białe szaty.
I co były warte twoje grozby, twoje tchórzowskie sztuczki i \ałosne modlitwy do tego
słabowitego boga mięczaka? W sali znów zagrzmiał złośliwy śmiech.
Z gardła Teveka dobył się wilgotny gwizd. Nekromanta uniósł rękę, by skierować na
Szakala pełną moc Czarnego Pierścienia. Wyzwolił tyle energii, ile tylko mógł. Kompletnie
wyczerpało to jego ciało. Skierował w pierścień nawet te siły, dzięki którym pozostawał przy
\yciu.
Na wydany przez Teveka odgłos Czarnomiecznik odwrócił się. Jeszcze raz wbił w niego
swój ogromny miecz, gruchocząc mu \ebra. Następnie wyrwał \elazo z drobnego ciała, zrobił
krok do przodu i przewrócił nekromantę na pokrytą piaskiem podłogę.
Po upadku Teveka rozległo się echo głuchego uderzenia. Runął na podłogę z długim,
przeciągłym westchnieniem. Więcej się ju\ nie poruszył.
Conan, trzymając oburącz swój olbrzymi miecz, wymachiwał nim jak oszalały drwal.
Ostrze przebijało się przez kruche tarcze i nieudolne bloki, przecinało \ebra i kręgosłupy. Po
dwóch pchnięciach otrzymanych od tyłu walczył słaniając się, przed oczyma jak na karuzeli
wirowały mu ciała poległych wojowników. Ka\dy cios groził utratą i tak ju\ zachwianej
równowagi i powaleniem na ziemię, a wtedy klingi wrogów zanurzyłyby się w jego ciele i,
ryczącego z wściekłości, posłałyby w otchłań piekieł.
Za szybko tnącym mieczem w powietrzu unosiły się koła czerwonej mgiełki; szał bitwy
gotował Conanowi krew w \yłach i dodawał furii sztychom. Na miejsca ka\dego pokonanego
wroga natychmiast wyrastał tuzin nowych. Z licznych ran Conana wypływała krew, jej
purpurowe strugi mieszały się z potem zalewającym rozdarcia ciała przynosząc ból, który
jeszcze bardziej wzmagał w nim ogień szału.
Strona 97
Moore Sean U - Conan i szalony Bóg
Miecz wojownika ugodził Conana w plecy poni\ej łopatek. Conan odwrócił się i,
uderzając na odlew, roztrzaskał \ebra atakującego. Kościotrup rozpadł się na dwie części.
Szczątki poleciały do tyłu, jednak ręce wcią\ wymachiwały na oślep. Conan mógł rozbijać
swych kościanych przeciwników, ale oni i tak nie przestawali się poruszać. Cymmerianin
musiał uwa\ać, gdzie staje. W najgorszym stanie były jego łydki. Powaleni wrogowie, nie
mogąc podnieść się z ziemi, atakowali mu nogi.
Ostatnie uderzenie z obrotu zachwiało ciałem Conana. Chcąc odzyskać równowagę,
odwrócił się do poprzedniej pozycji, ale jego kolano ugięło się, poleciał w bok i upadł na
twarde \elazo głowicy taranu.
Zziajany podniósł się na łokcie. Potrząsając głową, strzepnął z oczu krew i pot.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]