[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dziewczynę na ziemi i zasłonił ją sobą. Dziewczyna podniosła głowę, spojrzała i wrzasnęła
przerazliwie.
Z cienia zalegającego u stóp urwiska wyłonił się ogromny, niezgrabny cień człekokształtny
stwór, groteskowy wybryk natury.
W ogólnych zarysach przypominał człowieka, jednak blade światło księżyca ukazywało
zwierzęce rysy, blisko osadzone oczy, sterczące uszy i wielkie, obwisłe wargi, spomiędzy
których wystawały długie, białe kły. Stwór miał zmierzwione, srebrzystoszare futro i
niezgrabne, zwisające niemal do samej ziemi, przednie łapy. Był ogromny; stojąc na krótkich,
krzywych nogach o dwie głowy przewyższał Cymmerianina; jego łapska przypominały dwa
sękate pnie, a szerokość masywnej piersi i barów zapierała dech w piersi.
Oliwii świat zawirował w oczach. Oto koniec wszystkiego, pomyślała, bo jakiż człowiek
zdołałby stawić czoła tej górze mięśni? Jednak patrząc szeroko otwartymi z przerażenia
oczyma na muskularną postać Cymmerianina stojącego między nią a potworem, dostrzegła
pewne zatrważające podobieństwo. Zdawało się, że nie było to spotkanie człowieka z bestią,
ale dwóch dzikich stworzeń, równie gwałtownych i bezlitosnych. Szczerząc kły, potwór runął do
ataku.
Szeroko rozłożywszy straszliwe ramiona, skoczył na barbarzyńcę z niewiarygodną wprost
szybkością jak na stworzenie o tak wielkim cielsku i krzywych nogach.
Conan zareagował błyskawicznym odskokiem, tak szybkim, że Oliwia nie była w stanie
pochwycić go okiem. Zauważyła tylko, że uniknął ciosu łapą, a jego miecz błysnął w świetle
księżyca i opadł, odcinając jedno z sękatych ramion między barkiem a łokciem. Trysnęła
fontanna posoki i odrąbana kończyna upadła na murawę, lecz w tejże chwili bestia chwyciła
Conana za włosy drugą łapą.
Tylko stalowe mięśnie uratowały Cymmerianinowi życie. Lewą ręką złapał potwora za gardło, a
kolanem zaparł się o jego brzuch. Straszliwe zmagania trwały ledwie kilka sekund, ale
sparaliżowanej ze strachu dziewczynie zdawały się wiecznością.
Małpolud trzymał Conana za włosy, przyciągając jego głowę ku swej paszczy, pełnej ostrych
kłów. Cymmerianin odpychał się lewą ręką, a trzymanym w prawej mieczem jak sztyletem raz
po raz uderzał w pierś i brzuch przeciwnika. Bestia znosiła to w straszliwym milczeniu.
Wydawało się, że upływ tryskającej ze strasznych ran krwi wcale jej nie osłabił. Nadludzka siła
małpoluda wolno pokonywała opór barbarzyńcy. Głowa Conana powoli lecz nieuchronnie była
przyciągana do rozdziawionej paszczy potwora. Barbarzyńca roziskrzonymi oczyma wpatrywał
się w nabiegłe krwią ślepia. Wbity głęboko miecz uwiązł we włochatym cielsku i Cymmerianin
daremnie próbował go wyrwać. Ociekające śliną szczęki kłapnęły o cal od jego twarzy i nagle
bestia padła na murawę, miotana konwulsyjnymi skurczami.
Półprzytomna Oliwia zobaczyła, jak małpolud dziwnie ludzkim gestem usiłuje wyszarpnąć
wbity w pierś miecz. Po krótkiej chwili, która dziewczynie wydawała się wiekiem, ogromne
cielsko zadrżało po raz ostatni i zesztywniało.
Conan podniósł się z ziemi i pokuśtykał do trupa. Dyszał ciężko i szedł jak człowiek, którego
łamano kołem. Pomacał swoją okrwawioną czuprynę i zaklął widząc pasma długich, czarnych
włosów wciąż zaciśnięte w owłosionej łapie potwora.
Na Croma! wysapał. Czuję się jak z krzyża zdjęty! Wolałbym walczyć z tuzinem ludzi.
Jeszcze moment, a byłby mi odgryzł głowę! Niech go diabli, wyrwał mi całą garść włosów!
Chwyciwszy oburącz rękojeść miecza wyszarpnął go z ciała bestii. Oliwia podeszła bliżej i
chwyciwszy go za rękę, szeroko otwartymi oczyma patrzyła na powalonego potwora.
Co... co to jest? spytała drżącym głosem.
Szara małpa wyjaśnił Conan. Paskudne stworzenie żywiące się ludzkim mięsem.
Zamieszkuje wzgórza wznoszące się na wschodnim brzegu Morza Vilayet. Nie wiem, w jaki
sposób dostała się na wyspę. Może przydryfowała na pniu wyrwanego przez burzę drzewa.
I to ona rzuciła w nas głazem?
Tak; podejrzewałem to już wtedy, gdy byliśmy w lesie i zobaczyłem kołyszące się gałęzie. Te
stworzenia zawsze kryją się w największej gęstwinie i rzadko stamtąd wychodzą. Nie wiem, co
wygnało ją na otwartą przestrzeń, ale mieliśmy szczęście, że tak się stało; wśród drzew nie
miałbym żadnych szans.
Ona mnie goniła wzdrygnęła się Oliwia. Widziałam, jak wspinała się po urwisku.
A potem instynktownie schowała się w cieniu, zamiast pójść za tobą na płaskowyż. Ten stwór
lubi ciszę i samotność, nie znosi słońca i księżyca.
Myślisz, że jest ich tu więcej?
Nie, w przeciwnym razie zaatakowałyby piratów przechodzących przez las. Szare małpy,
mimo że tak silne, są bardzo ostrożne, o czym świadczy fakt, że ta nie zaatakowała nas w
gąszczu. Jednak w końcu głód zmusił ją do zaryzykowania ataku na otwartej przestrzeni. Co..?
Conan drgnął i obróciwszy się na pięcie, spojrzał w stronę obozowiska piratów. Ciemności
rozdarł przerazliwy krzyk. Natychmiast odpowiedział mu chór wściekłych wrzasków, krzyków i
jęków agonii. Mimo że wtórował im brzęk stali, dzwięki te nasuwały raczej myśl o masakrze
niż bitwie. Conan stał ze zmarszczonymi brwiami, a przerażona dziewczyna przywarła doń
kurczowo. Kiedy zgiełk bitwy zmienił się w ogłuszający ryk mordowanych, Cymmerianin
odwrócił się i szybko ruszył ku krawędzi płaskowyżu i skąpanemu w blasku księżyca lasowi.
Oliwii tak bardzo trzęsły się kolana, że nie była w stanie iść. Conan wziął ją na ręce i
natychmiast poczuł, jak uspokaja się jej mocno bijące serce.
Przeszli przez mroczny gąszcz, w każdej chwili spodziewając się ataku, ale zarośla nie kryły
nowego niebezpieczeństwa; nigdzie też nie dostrzegli śladu przeciwnika. Nocne ptaki
szczebiotały sennie. Odgłosy rzezi z wolna cichły w dali. Gdzieś przerazliwie wrzasnęła
papuga, powtarzajÄ…c niczym upiorne echo:
Yagkoolan, yok tha, xuthalla!
W końcu dotarli do porośniętego drzewami brzegu i ujrzeli bielejące w świetle księżyca żagle
zakotwiczonej w zatoczce galery.
Gwiazdy zaczęły blednąc, zapowiadając świt.
4
W szarym blasku poranka gromadka obszarpanych, zbryzganych krwią postaci wypadła z lasu
na wąską plażę. Nie było ich wielu resztki butnej, pirackiej załogi. Ciężko dysząc skoczyli do
wody i zaczęli brnąć ku zbawczej burcie okrętu, gdy zatrzymał ich okrzyk z rufy.
Na tle jaśniejącego nieba ujrzeli olbrzymią postać z mieczem w dłoni i rozwianą na wietrze
grzywą czarnych włosów.
Stać! usłyszeli. Nie zbliżać się. Czego chcecie, psy?
Pozwól nam wejść na pokład! krzyknął zarośnięty łotr, trzymając się ręką za resztki ucha.
Odpłyniemy z tej diabelskiej wyspy!
Rozwalę łeb pierwszemu, który spróbuje wejść na pokład obiecał im Cymmerianin.
Wprawdzie piraci mieli miażdżącą przewagę liczebną, ale stracili chęć do walki. Conan był
panem sytuacji.
Pozwól nam wejść na pokład, dobry człowieku jęknął Zamoranin w czerwonej przepasce na
biodrach, oglądając się lękliwie przez ramię. Zostaliśmy napadnięci znienacka i pobici;
jesteśmy tak utrudzeni walką i ucieczką, że nie mamy już siły.
Gdzie ten pies Aratus? dopytywał się Conan.
Martwy, tak jak wielu innych! Napadły na nas demony! Zanim się przebudziliśmy, rozszarpały
tuzin naszych kamratów! Ruiny zaroiły się ognistookimi widmami uzbrojonymi w kły i pazury!
Tak! dodał inny pirat. To były demony, które przybrały postać posągów, by nas omamić.
Na Isztar! Nocowaliśmy w jaskini lwów. Nie jesteśmy tchórzami. Walczyliśmy z nimi tak długo,
jak długo zwykły śmiertelnik może opierać się mocom ciemności. Pózniej uciekliśmy
zostawiając im trupy naszych towarzyszy. Jednak z pewnością będą nas ścigać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]