[ Pobierz całość w formacie PDF ]
forma windy. Wytężyłem wzrok. Obiektywy kamery naszego pojazdu dawały już
największe powiększenie, na jakie było je stać.
Winda spłynęła i nagle z bezkształtnej, zagęszczonej masy cienia leżącego
pod dyszami statku wyskoczył człowiek. Odruchowo sięgnąłem do klawiatury
celowników.
Minus pięć od zera zabrzmiał chłodny głos Rivy.
Bez tego wiedziałem, że nie możemy strzelać. Więcej szkody zrobilibyśmy
ludziom niż kordonowi. Pochyliłem się w fotelu i patrzyłem.
Człowiek, odziany w próżniowy skafander, biegł potykając się i zataczając.
W pewnej chwili uniósł wysoko ramiona i wtedy zobaczyłem, że jest uzbrojony.
Miał ręczny miotacz.
Pierścień opasujący szeroko miejsce postoju statku ani drgnął. Nie zaobser-
wowaliśmy w nim najmniejszego poruszenia nawet wtedy, kiedy mężczyzna do-
tarł do samych niemal wieżyczek. Nagle zachwiał się i upadł na kolana. Błysnął
miotacz. Ujrzeliśmy cieniutką strugę światła, strzelającą w kierunku najbliższe-
go stożka i oplatającą go momentalnie płomieniem podobnym do wyładowania
atmosferycznego. Mężczyzna nie odejmował palców od spustu. Ale promieni-
sty sztych zafalował. Trafił w grunt, rozpryskując się miliardami krystalicznych
ogników, przeniósł się z kolei na drugą wieżyczkę, ale liznął ją tylko, wzniósł się
stromo w górę i począł szyć granatowy bezmiar przestrzeni. Czas płynął. Kolba
miotacza musiała już parzyć dłonie strzelającego, nawet przez grube, próżniowe
rękawice.
Raptem wylot miotacza zmatowiał. Przez ułamek sekundy unosiło się z niego
coś przypominającego strużkę pary, wreszcie zgasł zupełnie. Zrozumiałem, że to
nie obłąkany strzelec zwolnił w końcu spust, a po prostu wyczerpał się ładunek
energii. To również dawało coś do myślenia.
118
Miotacz błysnął w locie, odrzucony daleko w bok. Mężczyzna upadł twarzą
na ziemię i wił się jak ranne zwierzę. Po chwili znieruchomiał. Uniósł się na łok-
ciach, kilka sekund trwał tak bez ruchu, po czym zaczął walić pięścią w szkliste
podłoże. Wyrzucał w górę całe ramię i spuszczał je z szybkością i siłą ciężkiego
młota. Wreszcie opadł ponownie, płasko przywierając do ziemi. Wtedy wieżycz-
ki, ale nie najbliższa leżącego, tylko trzy czy cztery po obu jej stronach, posunęły
się do przodu. Pełzły powoli i nierównomiernie. Wkrótce utworzyły jakby podko-
wę, wysuniętą otwartymi ramionami w stronę nieruchomej rakiety. Przypominały
teraz kształtem niewód założony na płytkiej wodzie. Przystanęły na moment. Zno-
wu ruszyły, już równocześnie, bardzo powoli, ale z jednakową szybkością. Kiedy
stożek stanowiący najgłębszą część łuku znalazł się tak blisko, że niemal doty-
kał kasku leżącego, ten uniósł się z widocznym wysiłkiem i poleciał do tyłu, jak
uderzony. Upadł na plecy, ale natychmiast podkurczył nogi i zaczął pełznąć, odpy-
chając się stopami, niezdarnym ruchem kaleki. Zwietlista podkowa przyspieszyła.
Mężczyzna upadł znowu, przewrócił się na bok, chwilę przebierał bezradnie no-
gami, aż wreszcie udało się mu wstać. Skoczył do tyłu, zachwiał się, zatoczył, po
czym, łapiąc równowagę, wyprostował na całą wysokość.
Wtedy dopiero poznałem jego skafander. Nie był taki jak wszystkie. Nawet
z tej odległości rysował się niewyraznie biało-czarny emblemat na lewym ramie-
niu. Podłużna narośl na udzie to zespół wyjść dobrze mi znanej, specjalnej apa-
ratury. Odruchowo sięgnąłem ręką do biodra i pojechałem nią wzdłuż mięśnia,
muskając palcami końce przewodów. I to nie był zwykły skafander. Ludzikom
nic by nie przyszło z jego wszystkich przekazników i wzmacniaczy. A ten facet
na dole, szczuty nagonką świecących wieżyczek, padający i zbierający się z naj-
większym wysiłkiem, z każdym ruchem bliższy klatki, jaką stanowił właz statku,
to Krosvitz.
Czy naprawdę powiedziałem kiedyś do Liny: Nie będę go lubił. . . ?
Właśnie.
Kompresja? rzuciłem przez zaciśnięte zęby.
Pełna moc odpowiedział natychmiast Riva.
Przeciek?
Zero.
Usuń blokadę.
Dostrzegłem ruch w okienkach automatów celowniczych. Nie mogliśmy bić
ciągłym, strefowym ogniem. Nie tutaj.
Rzut oka w ekran. Krosvitza pochłonął już cień pod rufą rakiety. Wieżyczki
zatrzymały się. Błysnęła platforma windy. Wtedy błękitne stożki drgnęły i zaczęły
pełznąć z powrotem. Nie minęła minuta, a wokół statku widniał już jednolity,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]