[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie mógł nic zrobić. Dla nikogo z wyjątkiem siebie.
Siedział w dziupli, dopóki zupełnie się nie rozwidniło, zachodząc w głowę,
jakby tu się chyłkiem oddalić. Na razie czuł się w dziupli bezpieczny. Nie został
zauważony, kiedy obok przeciągały kohorty stworów. Kiedy będą wracały, mo-
że mieć mniej szczęścia. Wykryty, znalazłby się w potrzasku. Teraz, kiedy miał
bestie za plecami, nadarzała się wymarzona i być może jedyna sposobność do
ucieczki.
Wyjrzał ostrożnie z dziupli. Wokół tylko drzewa. Ani śladu czyjejś obecno-
ści, nawet od strony wioski gęsto rosnące drzewa zasłaniały przyczajone tam
zwierzołaki.
Przez szparę w pniu drzewa wysunął najpierw łuk, a potem owinięty w płótno
kołczan z pięcioma czarnymi strzałami. Pozostałe strzały, te które Elyssa dała mu
pózniej, nosił zawsze luzem.
Wspinanie się na drzewo z krępującą ruchy bronią było trudne, złażenie z nią
na dół wcale nie łatwiejsze. Mógł zrzucić łuk i strzały, bał się jednak, że zdradzi
go hałas, jakiego narobią, spadając.
W końcu dotknął stopą ziemi. Przez dłuższą chwilę przywierał do pnia, upew-
niając się, że nie został zauważony. Musi być podwójnie czujny. Bliskość nie-
ludzkich istot i perspektywa wędrówki przez rejony lasu, w które dotąd się nie
zapuszczał, sprawiały, że nerwy miał napięte jak postronki.
Odwinął z płótna kołczan i wsunął weń resztę strzał. Przyzwyczaił się już do
tych nowszych, ale porównawszy je teraz z pięcioma oryginalnymi, zuważył kolo-
salną różnicę. Czarne strzały stanowiły dzieła sztuki wypracowane przez mistrza
w swoim rzemiośle. Te drugie były tylko strzałami.
Wepchnąwszy płótno za pazuchę kubraka, żeby nie pozostawić po sobie żad-
nych śladów, Konrad przewiesił czarny kołczan na skos przez plecy. Nie przymie-
rzał go dotąd, okazało się jednak, że pasuje jak ulał i pierzyska strzał wystają mu
tyle ile trzeba znad lewego ramienia.
Nagiął twardy łuk i nałożył cięciwę na nacięte po obu końcach rowki. W po-
równaniu ze strzałami, łuk jest urządzeniem prostym i Konrad bez trudu go sobie
52
zmajstrował, mając do dyspozycji tylko nóż, który kiedyś był wszystkim, co po-
siadał, jego jedyną bronią. Teraz, uzbrojony dodatkowo w łuk, czuł się wojowni-
kiem.
Auk i strzały stanowią nierozerwalną całość, jedno nie może się obejść bez
drugiego a jedno i drugie bez łucznika. Auk jest bezużyteczny bez strzały,
Konrad wyciągnął więc jedną z kołczana i nałożył ją luzno na cięciwę.
Tak uzbrojony ruszył powoli przez las, podejmując przerwaną podróż i odda-
lając się od wioski. Nie warto było się oglądać, zastanawiać, co dzieje się za nim.
I tak niczego by nie zobaczył.
Był teraz sam. Nie wspominał Elyssy. Bo i po co? Była jego jedyną przyja-
ciółką, ale ich wieloletnia znajomość niewiele zmieniła. Nadal był sam.
Spojrzał na strzałę nałożoną na cięciwę i stwierdził, że przypadkowo nawinęła
mu się pod rękę jedna z czarnych.
Kiedy, podniósłszy wzrok, ujrzał kilka jardów przed sobą odrażającego stwo-
ra, wiedział już, że szczęście go opuściło.
* * *
Drogę zastępował mu zwierzołak, bo czymże innym mogła być ta poczwa-
ra. Zwierzę, które chodzi jak człowiek, a zbrojne w oręż staje się grozniejsze od
jakiejkolwiek dzikiej bestii. Ale takiego zwierzołaka Konrad widział po raz pierw-
szy. Stwór był tak zdeformowany, że nie przypominał żadnego zwierzęcia.
Z człowiekiem miał jednak jeszcze mniej wspólnego.
Wzrostem nie przewyższał zbytnio Konrada, ale z racji tuszy wydawał się od
niego o wiele większy. Był porośnięty gęstą, rudawą sierścią i odziany w pancerz
z pordzewiałych blach, dobranych na pozór zupełnie przypadkowo; wielki kał-
dun ściskał mu pas, u którego dyndał cały arsenał noży, pił, toporów narzędzi
rzeznika.
Uwagę Konrada natychmiast przyciągnęła morda potwora. Zrazu przemknęło
mu przez myśl, że to jakaś maska parodiująca rysy ludzkiej twarzy. Ale łeb po-
czwary naprawdę był taki karmazynowy, mięsisty, pozbawiony sierści. Były
w nim nos, usta i dwoje oczu ale te oczy znajdowały się w miejscu ust, a otwór
gębowy miał na czole!
Ogromne uszy stwór kładł po sobie jak pies, łysy łeb miał pokryty wrzodami
i obwieszony luznymi fałdami ciała, co upodabniało go do gada. Różowy śluz
ściekał mu z gęby i z nozdrzy.
Jego pojawienie się zaskoczyło i sparaliżowało Konrada, który nie wyczuł
wcześniej bliskości potwora i nie był na to spotkanie przygotowany. Dar jasno-
widzenia znowu go zawiódł, być może dlatego, że zmysły miał zbyt zaabsorbo-
wane koncentrowaniem się na zagrożeniu ze strony zezwierzęconych klanów za
plecami.
53
Stwór wydawał się tak samo zaskoczony spotkaniem, jak Konrad. Zamarli
obaj na chwilę, wpatrzeni w siebie. Zlepia potwora były zupełnie białe, bez zrenic.
Ta chwila zdawała się przeciągać w nieskończoność. Stwór otrząsnął się z oszo-
łomienia pierwszy. Zamachnął się prawą łapą, w której dzierżył ogromny topór,
wydał mrożący krew w żyłach ryk bojowy i runął na Konrada.
I dopiero teraz Konrad zauważył z przerażeniem, że potwór nie trzyma topora,
że ten topór stanowi przedłużenie kości jego przedramienia, która, rozszerzając się
na końcu, przechodzi w płaskie białe kościane ostrze zastępujące dłoń.
Dokonując w ułamku sekundy wszystkich tych obserwacji, uniósł łuk, nacią-
gnął cięciwę i posłał strzałę w tors zwierzołaka.
Bestia nie zatrzymała się od razu, choć jej ryk urwał się jak nożem uciął. Zwol-
niła, spuszczając zaszłe bielmem ślepia na brzechwę sterczącą spomiędzy dwóch
zżartych przez rdzę płyt pancerza na piersi. Zrobiła jeszcze parę niepewnych kro-
ków, zatoczyła się, jak pijana, w tył i oparła o drzewo.
Konrad wypuścił drugą strzałę, która przebiła stworowi gardło, przeszyła po-
rośnięty sierścią kark i wbiła się w pień, przyszpilając poczwarę do drzewa. Try-
snęła krew.
Zwierzołak poderwał do szyi obie łapy jedną uzbrojoną w szponiaste pa-
zury, drugą z toporem zamiast dłoni żeby wyrwać sobie strzałę z gardła. Ciel-
skiem targnęły konwulsje, z gardzieli dobył się bulgotliwy charkot. Z krtani try-
snął ostatni strumień krwi, ramiona stwora opadły bezwładnie, po czym znieru-
chomiał.
Konrad miał już na cięciwie trzecią, gotową do wypuszczenia strzałę. Ale
zwierzołak nie dawał oznak życia. Tylko krew leniwie ściekała mu z dwóch ran.
Była to krew czerwona, czerwona jak gęba potwora, jak jego matowa sierść, jak
rdza na pancerzu. Nie żył.
Wyglądało to tak, jakby stanowił część drzewa, do którego był przyszpilony.
Drzewo było powykręcane i usychające, stwór zdeformowany i sparszywiały.
Konrad, chociaż tego tutaj stwora wcześniej nie wyczuł, teraz widział wokół
siebie więcej takich drapieżców. Byli nie tylko za nim, las roił się od nich
właśnie szedł na niego drugi, był nie dalej, jak dwadzieścia kroków.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]