[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stopu metali szlachetnych z nieznacznymi domieszkami innych metali trudnych
do rozpoznania. Oświadczyłem ordynatowi, że klejnoty te mają prócz wartości
jubilerskiej wartość trudno wymierną, historyczną i antykwaryczną wartość za-
bytku, i uchyliłem się od podania jakiejkolwiek ceny. Gdy jednak klient nalegał
odparłem, że ich wartość antykwaryczna przewyższa co najmniej dziesięć razy
wartość jubilerską, a bogaty kolekcjoner na światowym rynku w normalnych cza-
sach musiałby za nie zapłacić co najmniej sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Ale my nie żyjemy w normalnych czasach i w tym mieście nie ma bogatych
kolekcjonerów, natomiast mnie i moim dzieciom jeść się chce odparł ordynat.
Niech pan hrabia raczej wyjdzie na ulicę i żebrze, a nie pozbywa się tych
pierścieni ja na to. To bezcenne unikaty.
Co się dalej stało z awaramisami, dokładnie nie wiem, mogę się tylko domy-
ślać, ponieważ ordynat nie tylko nie wyszedł na ulicę i nie żebrał, ale wyprawił
nadzwyczaj sute jak na czasy okupacji święta. . .
Nie mieliśmy czasu czytać dalej, ponieważ kustosz zabrał wycieczkę do mu-
zeum sportu. Była to wyjątkowa okazja, ponieważ muzeum sportu było w reorga-
nizacji i od zimy nie wpuszczano tam żadnych gości.
Zrobimy dla państwa wyjątek powiedział życzliwie kustosz. Są mię-
dzy państwem dziennikarze z Warszawy i zależy nam, aby napisali w prasie cen-
tralnej o nas, tym bardziej, że nasze muzeum sportu należy do najlepiej wypo-
sażonych w eksponaty w skali całego kraju. Przy sposobności obejrzą państwo
wystawÄ™ p.t. Nie kostium robi sportowca .
W drzwiach pojawił się czerstwy, opalony mężczyzna koło sześćdziesiątki,
ubrany z nieco przestarzałą elegancją, miał przystojną, aczkolwiek nieco zwiędłą,
jakby zgorzkniałą twarz i kędzierzawe siwe włosy.
Panie Wojciechu zwrócił się do niego kustosz. Pan będzie łaska-
wy zaopiekować się naszymi gośćmi z Warszawy i zaprezentować wszystko, co
mamy do pokazania.
Proszę za mną! pan Wojciech ochoczo poprowadził wycieczkę i wte-
dy zauważyliśmy, że nieco utyka na nogę, choć porusza się nader sprężyście i
sprawnie, a jego gibka sylwetka zdradza długotrwałą zaprawę sportową. . .
113
Najpierw parę słów z historii sportu zaczął. Otóż w sensie historycz-
nym pojęcie kostiumu, to rzecz bardzo względna. . . Na przykład na starożytnych
olimpiadach greckich zawodnicy występowali całkiem nago. . .
Z ciekawości wysunęliśmy się do przodu i to był błąd.
Bystre oko pracownika muzeum sportu wyłowiło nas od razu.
Co wy tu robicie? Wy nie jesteście z tej grupy. Proszę mi natychmiast
wyjść! To nie jest wersja dla młodzieży! pan Wojciech energicznie wypędził
nas z sali.
Na ulicy zrobiliśmy małe podsumowanie wizyty.
Mamy jeden nowy element powiedział Zyzio. Już teraz wiemy na
pewno, że antykwariusz Zakałło zetknął się z oryginalnymi awaramisami.
Mamy także drugi dodałem. Odpada wersja o planowanej kradzieży
awaramisów z muzeum. Wiemy już, że kolekcja wystawiona w gablocie, to tylko
zręczna imitacja.
Co z tego wynika? zapytał Zyzio.
Praktycznie niewiele.
Wynika bardzo dużo rzekł zamyślony Zyzio jeśli przyjmiemy, że
antykwariusz kłamał.
Jak to kłamał?!
Pamiętaj, że miał te bezcenne klejnoty w ręce, że oglądał je przez dłuższy
czas, wsadzał pod lupę, poddawał próbom, badał. . .
Sądzisz, że mógł zręcznie manipulując. . .
Wiele rzeczy mogło się zdarzyć. Czy nie przyszło ci na przykład do głowy,
że antykwariusz sam mógł je kupić od ordynata, kupić albo przyjąć w zastaw. . .
Lecz w takim razie nie jest wykluczone, że miał je przy sobie do śmierci. . .
Tak. I że do dziś znajdują się ukryte gdzieś w szkole dokończył Zyzio.
Spojrzeliśmy sobie w oczy, po raz pierwszy chyba tak poważnie. Ale też i
sprawa zaczynała być diabelnie poważna.
Nikomu ani słowa o tej hipotezie wyszeptał Zyzio.
Nawet Kleksikowi i Kękusiowi?
Nawet im na razie. Róbmy wszystko dalej jak dotąd. Nikt nie powinien po-
znać, że coś wiemy, że czegoś się domyślamy. Trzeba wzmóc dodatkowo kontrolę
w szkole i nie spuszczać ani na chwilę oka z Bambosza. . .
Nasadzę na niego Matyldę powiedziałem. Będzie za nim chodziła z
aparatem jak cień, jeśli zgodzisz się zamówić większą ilość zdjęć. . . cały reportaż
%7Å‚ycie prywatne Bambosza .
Dobrze, daję ci wolną rękę. Niech Matylda działa, byle tylko nie pętała mi
siÄ™ po redakcji.
Spojrzałem na niego ciężko.
Spod muzeum pobiegłem bezpośrednio do chaty, choć Gnat namawiał mnie,
żebyśmy rozegrali parę piłek na kortach. O tej porze jest pusto i warto poćwi-
114
czyć trochę, bo nasz dystans od Fibaka powiększa się z każdym dniem: wskutek
tej sprawy z Bamboszem zaniedbaliśmy zupełnie nasze obowiązki sportowe. Tak
mówił Gnat, a ja przyznawałem mu rację. Pamiętałem jednak, że tego dnia czeka
mnie jeszcze spotkanie z Madzią, i że będę musiał w związku z tym uśpić czujność
mamy, a zatem w żadnym wypadku nie powinienem spóznić się na obiad. Udało
mi się zdążyć punktualnie na trzecią, co było rzeczywiście rekordem ostatnich dni.
Nadto ku miłemu zdziwieniu mamy zjadłem potulnie i bez jakichkolwiek uwag
krytycznych mdłe siekańce w obrzydłowskim sosie, których szczerze nie znoszę
i zawsze rosną mi w ustach , a potem udałem się do mojego pokoju i umyślnie
głośno (aby słychać było przez drzwi) recytowałem Drzewo rozpaczające oraz
Bagnet na broń Broniewskiego aż do godziny piątej. A o godzinie piątej, gdy
Broniewski uśpił już zupełnie czujność mamy prysnąłem. . . Udałem się do
Zakładu Pogrzebowego Trumna .
Zakład Pogrzebowy Trumna miał niegdyś fatalną opinię w naszym mieście.
Już sam wygląd zewnętrzny siedziby Zakładu zle działał na nerwy przyszłych je-
go użytkowników: odrapane mury, powybijane szyby. Zresztą wszystko tu było
poniżej wszelkiej krytyki: zdezelowany sprzęt i zdemoralizowany personel, brud-
ne, trzeszczące i dziurawe karawany, które gubiły po drodze ładunek, nie domyci
i nie goleni, za to stale podgazowani karawaniarze o szczeciniastych gębach, peł-
nych spróchniałych zębów i plugawych słów, wieńce przypominające raczej wy-
tarte chomąta końskie, trumny zle zbite i rozeschnięte, ze szparami tak wielkimi,
że nieboszczycy mogli z łatwością obserwować przez nie przebieg uroczystości
żałobnych, a nawet wysuwać palce. . . Gdyby mogli w dodatku pukać w trumny,
wyraziliby niewątpliwie choć w ten sposób swoje zaniepokojenie poziomem usług
przedsiębiorstwa, a gdyby mogli uciekać, porzuciliby z ulgą kondukt, demonstru-
jąc swój namiętny protest; niestety, z powodów zasadniczych nie mogli tego uczy-
nić. Spółdzielnia karawaniarzy wiedziała o tym doskonale i bimbała sobie z nie-
szczęśników i z ich rodzin, pokrywając milczeniem swe karygodne zaniedbania.
Za to tym głośniej krzyczały gawrony i kawki krążące posępnie nad Zakładem w
groznych, zbitych gromadach. Mówiono, że to duchy zmarłych, uskarżających się
na sposób potraktowania ich przez spółdzielnię i żądających zwrotu pieniędzy za
nieudane pogrzeby. Lecz znacznie większe wrażenie robiły inne pogłoski. Mia-
nowicie, jak przysięgało wielu niedoszłych klientów, Zakład miał nadto w środku
duchy etatowe, które straszyły wieczorami. Istotnie, nietrudno było sprawdzić, iż
po zamknięciu Zakładu i wygaszeniu świateł dzieją się tam rzeczy niesamowi-
te. Przechodnie słyszeli wyraznie podejrzane brzęki, ni to łańcuchów, ni to szkła,
ciężkie westchnienia, czkawkę, diabelskie chichoty oraz inne efekty dzwiękowe,
które wrażliwszych mogły przyprawić o atak serca. Dopiero dr Gołąbek, prezes
[ Pobierz całość w formacie PDF ]