[ Pobierz całość w formacie PDF ]
miast się przekonała, że jest to drażliwy temat.
Zauważyła, jak twarz Eduarda stężała, jak na jego czole pojawiła się pionowa
zmarszczka, jakby z trudem nad sobą panował.
- Zerwał się wiatr, powinniśmy już wrócić do domu. - Jego głos brzmiał obco i
wrogo. Nawet on sam zdawał sobie z tego sprawę.
- Czy to cię bardzo boli?
Eduardo zatrzymał się i spojrzał prosto w jej oczy, które wyrażały troskę i współ-
czucie. Zupełnie jak wtedy, gdy spotkali się na korytarzu, a ona zapytała, czy może mu
jakoś pomóc.
- Nie chcę o tym rozmawiać.
- Nie pytam z czystej ciekawości, tylko dlatego, że się o ciebie martwię.
- Niepotrzebnie!
- Przepraszam, jeśli czujesz, że się wtrącam. Nie miałam takiego zamiaru, ale je-
śli... jeśli jesteś chory i jeśli to coś poważnego, to może lepiej, żebym o tym wiedziała.
Może mogłabym ci jakoś pomóc.
- I tu się grubo mylisz! - krzyknął Eduardo, znów tracąc panowanie nad sobą. Był
wściekły. Na nią, a przede wszystkim na siebie, że zaproponował jej spacer. - Słyszałem,
że dzieci alkoholików czują się w dorosłym życiu odpowiedzialne za cały świat i chcą na
siłę rozwiązywać problemy innych, skoro nie mogły rozwiązać swoich. Proszę, żebyś nie
popełniła tego błędu i nie próbowała mnie zbawić! Nie potrzebuję tego, rozumiesz?!
Po tych gorzkich słowach odwrócił się i poszedł w stronę domu, nie czekając na
Marianne. Złość sprawiła, że zapomniał o bólu i brnął przez śnieg szybko, jak sporto-
wiec, co jego lekarz zapewne skwitowałby okrzykiem grozy. Uciekał nie dlatego, że czuł
się obrażony i nie życzył sobie dalszej rozmowy, ale dlatego, że po tym, co powiedział,
nie potrafił spojrzeć jej w oczy. Zaatakował ją, wykorzystując sprawę z jej ojcem, temat
najbardziej dla niej bolesny. Przecież właśnie dlatego zaproponował jej spacer. Chciał,
żeby się trochę rozerwała, żeby się czuła w jego domu dobrze, a on co zrobił? Znów nie
potrafił opanować swojej agresji, znów wyładował się na bogu ducha winnej dziewczy-
nie, w chwili, kiedy po raz drugi zaoferowała mu swoją pomoc.
Jak bardzo nie lubił teraz samego siebie. Gorzej czuł się tylko w dniu wypadku.
Wtedy... wtedy siebie nienawidził.
Marianne z zaciekłością froterowała stary mahoniowy kredens, pilnując, by nie zo-
stała na nim żadna, nawet najmniejsza plamka. Cała biblioteka była wypełniona antyka-
mi, kosztownymi drobiazgami, a przede wszystkim pokaźnym księgozbiorem, jednak
Marianne nie traciła czasu na rozglądanie się i podziwianie, zupełnie jakby się bała, żeby
jej nie posądzono o to, że zajmuje się nie tym, czym powinna. Próbowała nie myśleć o
Eduardzie, ale wciąż słyszała w głowie jego ostre słowa: „Słyszałem, że dzieci alkoholi-
ków chcą rozwiązywać na siłę problemy innych". Zabolało ją to. Wyraźnie dał jej do
zrozumienia, gdzie jest jej miejsce. Od pomagania miał przecież przyjaciół, a nie gospo-
się. A jednak to, co jej powiedział, sprowokowało ją do zastanowienia się, czy jego sło-
wa, choć brutalne, nie były czasem prawdziwe. Czy rzeczywiście nie próbowała uszczę-
śliwiać tych, których kochała, nawet jeśli tego nie potrzebowali? Zupełnie tak, jakby nie
wierzyła, że sama zasługuje na szczęście, że ona i jej potrzeby są równie ważne.
To przecież dlatego została z ojcem, odrzucając tym samym szansę na rozpoczęcie
nowego życia, w nowym kraju, z dala od problemów, które ją przerastały. Matka wielo-
krotnie ponawiała prośby, aby zamieszkała z nią w Kalifornii, nawet Geoff, jej ojczym,
wyraźnie dawał do zrozumienia, że czekają tam na nią z niecierpliwością. Ona jednak
konsekwentnie odmawiala, bo przecież ojciec mógł jej potrzebować. Wierzyła, że może
go uratować, choć miała dopiero czternaście lat i sama potrzebowała opieki i kogoś, kto
by ją wprowadził w dojrzałe, świadome życie.
- Marianne? - męski głos sprowadził ją na ziemię.
- Ricardo... Przepraszam, nie słyszałam, kiedy wszedłeś.
- Pan de Souza chciałby się napić kawy. Już jest zrobiona, trzeba ją tylko zanieść.
Pan de Souza chciałby się z tobą widzieć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]