[ Pobierz całość w formacie PDF ]
trzaskając, zgrzytając i szczękając. To mało kto na świecie widział, a ty zobaczysz...
A być mo\e nie tylko zobaczysz... Jako pięćdziesięciotysięcznemu gościowi... Twoje
prawo... Oczywiście, trzeba będzie załatwić szereg formalności...
O, proszÄ™!
Wieko stalowej kasety odskoczyło. Pod płytą z pancernego szkła, na czarnym
aksamicie le\ała ONA. Jedyna. Niepowtarzalna. Unikalna. Nieprawdopodobnie
słynna.
- Ró\owa Gujana! - szepnął z uwielbieniem Andrzej T.
- Tak! - potwierdził, błyskając oczami, Koń Kobyłycz.
- Ale przecie\ jej nie majÄ… nawet w kolekcji British Museum!
- U nas jest!
- Oszaleć mo\na... - jęknął \ałośnie Andrzej T.
I nastąpiła Cisza Pełnej Szacunku Kontemplacji.
Nie, powiedzmy inaczej. Wspomniana wy\ej Cisza próbowała nastąpić, ale się jej
to nie udało.
Wtrącił się zapomniany i porzucony Spirydion. Wtrącił się niegłośno, ale jak\e
stanowczo! Zaśpiewał prostą piosenkę, przy której Andrzejowi zawsze, nie wiadomo
dlaczego, ciarki chodziły po grzbiecie i robiło się zarazem smutno i wesoło. Była to
piosenka o wesołym doboszu, o zwyczajnym doboszu, ale śpiewał ją Spirydion całym
sercem i odnosiło się wra\enie, \e chodzi w niej nie o to, \e wesoły dobosz bierze w
ręce klonowe pałeczki. Sedno, okazuje się, w tym, \e świat jest wielki i
skomplikowany, rzeczy do zrobienia mnóstwo, \e Wszechświat jest wieczny, a
ludzkie \ycie krótkie i nie wypada tracić najlepszych lat na głupstwa, a dowolny
znaczek, niechby nawet najsłynniejszy, to tylko kawałek zadrukowanego papieru,
niewart więcej, ni\ paczka innych kawałków zadrukowanego papieru, którą zaoferują
za niego na licytacji...... ty przysłuchaj się - usłyszysz, jak wesoły dobosz idzie,
ulicami niesie gromki werbel swój... - śpiewał Spirydion, a Andrzej powstrzymując
napływające łzy, słuchał i przyrzekał sobie ju\ nigdy, nigdy więcej...
Do Pełnej Szacunku Kontemplacji nie doszło. Nie rzuciwszy nawet na Ró\ową
Gujanę po\egnalnego spojrzenia, Andrzej T. w milczeniu ruszył wzdłu\ stołu w
stronę najciemniejszego kąta, \eby wziąć Spichę w swoje ramiona i przytulić do
swojej piersi. Ju\ podszedł do szafy, gdy nieludzki, kraczący dzwięk rozległ się za
jego plecami. Odwrócił się i w tej samej chwili Koń Kobyłycz wyrwał zza pazuchy
laserowy pistolet. Oślepiający promień przeciął mrok nad głową Andrzeja i uderzył
tranzystorowego minstrela prosto w pierÅ›.
Andrzej T. osłupiał ze zgrozy, a Spirydion \ałośnie pisnął i umilkł w pół słowa.
Pośrodku skali zakresu fal tliło się, stygnąc w oczach, rozpalone wiśniowe piętno.
- To podłość! - zakrzyknął Andrzej T. Zerwał Spirydiona z szafy i schował za
siebie. - Za co? Co on wam zrobił?
Koń Kobyłycz stał przy drugim końcu stołu i patrzył na niego, prezentując światu
swojÄ… odra\ajÄ…cÄ… fizjonomiÄ™.
- Idz! - zasyczał. - Idz i zdychaj!
- Bydlak - powiedział Andrzej T. - Takie radio zatracić, takiego śpiewaka...
Sam nawet się sobie trochę zdziwił, \e nie czuje strachu przed tym niezwykłym
łotrem i jego niezwykłą bronią. Było mu jedynie \al Spichy, martwił się o Gienkę i
wstydził za zmarnowany czas.
Ale za to wiedział, którędy iść; szafa okręciła się powoli na niewidzialnej osi i
ukazała przejście wiodące w zatęchły, rdzawy mrok.
Znalazł się w miejscu absolutnie niepojętym. Wędrował po \elaznych galeriach
kratowych, od czasu do czasu schodził po stromych, równie\ \elaznych schodach.
Kraty galerii i stopnie schodów pokrywały wilgoć i rdza. Z prawej strony ciągnął się
mokry, chropawy mur. Z lewej - \elazna, pokryta rdzą balustrada. Za balustradą widać
było niezgłębioną przepaść i nic poza tym. Z góry przez plątaninę konstrukcji z belek
i krat, niewątpliwie równie\ \elaznych, pokrytych rdzą i mokrych - sączyło się
wodniste, rdzawe światło. To wszystko. Andrzej T. sądził początkowo, \e trafił do
jakiejś dziwnej kopalni, potem przyszło mu na myśl wnętrze starego oceanicznego
liniowca potem uznał, \e wędruje po opuszczonym więzieniu, w końcu w ogóle
przestał się zastanawiać.
W ścianie po prawej stronie trafiały się z rzadka mokre, pokryte rdzą \elazne
drzwi z jednakimi mimo pewnych ró\nic napisami w rodzaju: WYJZCIE PPOZ.
Albo: WYJZCIE TUTAJ albo: WEJZCIA NIE MA. WYJZCIE. Albo OTO
WYJZCIE. Raz z czystej ciekawości Andrzej T. uchylił drzwi z napisem
NAJPROSTSZE WYJZCIE i obejrzał sobie śpiącego dziadka, po czym starannie
zamknął drzwi, wytarł rękę o spodnie i poszedł dalej, nie zatrzymując się ju\ nigdzie.
Nawiasem mówiąc, im dalej szedł, tym częściej spotykał drzwi po prostu zawalone
stosami pustych skrzynek albo zastawione jakimiś miotłami i szpadlami, albo
zwyczajnie zabite na krzy\ deskami. Mogło to znaczyć, \e przeciwnik zrezygnował z
prób powstrzymania Andrzeja drogą zastraszania, dezinformacji i przekupstwa. Jeśli
tak, czekała go teraz otwarta walka.
Tu tkwił pewien problem: brakowało mu prawdziwego bojowego doświadczenia.
Udziału w przypadkowych kampaniach po lekcjach w obecnych warunkach
najwyrazniej nie nale\ało uwa\ać za doświadczenie. Na pierwszy rzut oka mógł, co
prawda, wesprzeć się z jednej strony bojowym doświadczeniem dziadka -
podpułkownika, a z drugiej - obszernym materiałem wyczytanym w literaturze
batalistycznej i obejrzanym w kinie. Jednak\e z dziadkowych opowieści wynikało, \e
[ Pobierz całość w formacie PDF ]