[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- To mało istotne. Wystarczą rysopisy. A co do mojego bzika na tym
punkcie, to najwy\szy czas, \ebyście i wy go dostali. Jak wytłumaczycie
fakt, \e ci dranie z Alberty znajÄ… szyfr towarzystwa naftowego z Alaski,
a łajdaki z Alaski znają szyfr z Alberty, u\ywany wyłącznie przez
Sanmobil? Ju\ po pierwszych jednobrzmiÄ…cych grozbach otrzymanych
przez Prudhoe i Sanmobil wiedzieliśmy, \e nasi "przyjaciele" z Alaski
i Athabaski działają wspólnie, starannie koordynując wysiłki, \ebyśmy
robili wcią\ fałszywe kroki i utwierdzali się w przekonaniu, \e kiedy
jesteśmy w punkcie A, powinniśmy być w punkcie B, i na odwrót. Dla
mnie jest jasne, \e obie formacje stra\y przemysłowej zostały zinfil-
trowane. Jedyni, których podejrzewamy tu i tam, to stra\nicy.
- A więc myślisz, \e koordynatorem całości jest ktoś ze stra\y?
- Niekoniecznie. Ale jestem pewien, \e usłyszymy o jakimś nowym
nieszczęściu, jakie spadło na Athabaskę. Człowiek, który pociąga za
sznurki, uwa\a na pewno, \e ju\ pora znowu wprawić marionetki
w ruch.
- Koordynacja - mruknÄ…Å‚ Mackenzie.
- To znaczy?
- Słyszałeś, co powiedziałem Blackowi. śe z jakiegoś powodu chce,
\eby nas tu nie było przez kilka dni. Je\eli nie mo\e uwolnić się od nas
w jeden sposób - \ądając, \ebyśmy wyjechali - to zrobi to w inny,
aran\ujÄ…c w Athabasce nowÄ… katastrofÄ™.
Dermott westchnął, podkreślił listę wydrukowanych nazwisk i podał
jÄ… Mackenziemu.
- Nazwiska do sprawdzenia, miejmy nadziejÄ™, przez naszego kolegÄ™
z FBI, Morrisona. Co o niej myślisz?
Meckenzie wziął listę i zaczął ją przeglądać. Uniósł brwi.
- Morrison podskoczy, jak to zobaczy, jestem pewien - powiedział.
- Mo\e nawet przeskoczyć Księ\yc, byleby zabrał się do roboty, jak
tylko spadnie - powiedział powa\nym tonem Dermott. - Musimy
ruszyć sprawę.
Miał właśnie coś dodać, kiedy zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę
i w miarę jak słuchał, jego twarz stawała się biała jak kreda Nie zwrócił
uwagi, \e szklaneczka, którą trzymał w lewej dłoni, rozprysła się,
zmia\d\ona, a po ręce popłynął mu mały strumyczek krwi.
124
Rozdział jedenasty
- Ale\ to ogrom! - wykrzyknęła Stella, kiedy wróciły do biura
Corinne. - Bo\e, nie miałam pojęcia, \e ta kopalnia jest taka wielka.
Przejechałyśmy chyba z osiemdziesiąt kilometrów.
- Rzeczywiście, jest spora - powiedziała Corinne z uśmiechem,
zadowolona, \e jej goście dobrze się bawią. - Mam nadzieję, \e panią
te\ zainteresowała, pani Brady?
- Nieprawdopodobna! - odrzekła Jean, zdjęła z głowy futrzany kaptur
i otrząsnęła włosy. - Te koparki... coś takiego widzę po raz pierwszy. Są...
jak prehistoryczne potwory wgryzające się do wnętrza ziemi.
- Masz racjÄ™! - wykrzyknęła Steßa, której wyobraznia byÅ‚a nie
mniej rozpalona. - Tak, tak, zupełnie jak dinozaury. To bardzo uprzej-
mie ze strony pana Reynoldsa, \e zorganizował nam tę wycieczkę.
I w dodatku zaprosił nas na kolację.
- Nie ma o czym mówić - powiedziała Corinne z wystudiowanym
skromnym uśmiechem. - Bardzo lubimy gości, to zawsze jakaś od-
miana. Mary Reynolds te\ siÄ™ paniom spodoba. Ale zobaczymy, czy szef
jest gotów do wyjścia.
Nacisnęła brzęczyk telefonu wewnętrznego i zawiadomiła, \e panie
wróciły.
- Doskonale, za chwilę będę gotów - usłyszały głos Reynoldsa.
- Ja te\ - powiedziała Corinne. - Wszystko załatwione?
Uprzątnęła biurko, pozamykała szuflady, schowała klucze do torebki
i nało\yła bardzo twarzowy puchaty kombinezon z pikowanego nie-
bieskoszarego nylonu oraz granatowe buty na futerku. W chwilÄ™
pózniej z gabinetu wyszedł Reynolds, tak jak ona ubrany na niebiesko-
granatowo.
- Dobry wieczór paniom - przywitał się miło. - Mam nadzieję, \e
wycieczka się udała. Nie wynudziły się panie?
- Skąd\e znowu! - wykrzyknęła Jean entuzjastycznie; przyszło jej to
bez trudu. - Było cudownie. Wspaniale. Jesteśmy zachwycone.
- To świetnie - powiedział i zwrócił się do Corinne. - A gdzie nasi
siłacze?
- CzekajÄ… w hallu.
- Doskonale. Trzeba ich zabrać ze sobą, bo inaczej pani ojciec zrobi
nam piekło - powiedział, mrugnął do Stelli i wyprowadził ją przez
drzwi.
Terry Brinckman, szef stra\y przemysłowej Sanmobilu, i jego zastęp-
ca Jorgensen przechadzali siÄ™ po hallu frontowym. Kiedy grupka zbli\a-
ła się do nich, otworzyli zewnętrzne drzwi wpuszczając do środka
podmuch wieczornego arktycznego powietrza. Przed budynkiem, na
smołowanej \u\lowej drodze, stał z zapalonym silnikiem minibus firmy
pomalowany w \ółto-czarną szachownicę. Reynolds otworzył drzwi dla
pasa\erów, pomógł Jean i Stelli wsiąść na przednie siedzenie, obiegł
pędem samochód, wskoczył do szoferki i zatrzasnął drzwiczki, klnąc na
ostry jak nó\ wiatr. Corinne wskoczyła pomiędzy dwóch mę\czyzn
siedzÄ…cych na tylnym siedzeniu.
Kiedy jechali w stronę bramy głównej, Reynolds połączył się przez
radio z wartownikiem i podał, kto jedzie, \eby mu oszczędzić wy-
chodzenia na mróz. Kiedy minibus podje\d\ał do wysokiej siatkowej
bramy, która zaczęła się odsuwać poruszana elektrycznymi silnikami,
w blasku oświetlających ogrodzenie lamp łukowych zobaczyli kotłujące
się płatki śniegu. Reynolds kilka razy zatrąbił klaksonem na znak, \e
dziękuje, i w chwilę potem znalezli się na otwartej przestrzeni prze-
szywając ciemność przed samochodem snopami reflektorów.
W minibusie było ciepło i wygodnie. Mieli jechać dwadzieścia minut.
A jednak Corinne czuła się dziwnie nieswojo. Szef był przez cały dzień
poirytowany i chocia\ dziewczyna na zewnątrz okazywała pogodę
ducha, nie cieszyła się na dzisiejszy wieczór - zapowiadał się nie-
przyjemnie. Gdyby poszli na koncert albo pośpiewali - toby pomogło.
Pochyliła się i spytała Stellę, czy gra na gitarze.
- O, pewnie... kiedy nikt nie słucha.
- Och, nie \artuj! Mo\e byśmy sobie pośpiewały.
- Oczywiście, \e umie grać na gitarze - powiedziała z przekona-
niem Jean. - Zagra wszystko, co pani zaśpiewa.
- To wspaniale.
Corinne usiadła z powrotem pomiędzy swoimi nieruchomymi stra\-
nikami. Minibus minął zamieszkane przedmieście i jechał krętą drogą
wśród niskich wzgórz, które oddzielały teren roponośnych piasków od
Fortu McMurray. Reynolds prowadził wóz spokojnie, nie hamując gwał-
townie ani nie przyspieszając, bo drogę pokrywała warstewka wiecznie
126 I 127
wędrującego śniegu, który błyszczał i skrzył się w snopach świateł
reflektorów.
Wzięli właśnie ostry wira\, który nazywano, jak powiedział Brinck-
man, Zakrętem Kata, kiedy Reynolds nacisnął hamulce. Zaklął, bo
samochód zarzuciło w lewo, i wyprowadził wóz z poślizgu. Droga była
zatarasowana przez stojącą w poprzek czarną cię\arówkę.
- Uwaga! - krzyknęła Corinne. - Ktoś le\y na drodze!
Minibus zatrzymał się z dygotem o kilka metrów od postaci le\ącej
twarzą do ziemi. Padający śnieg na chwilę się przerzedził odsłaniając [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sliwowica.opx.pl
  •