[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szarpanie kłów i pazurów.
Potem niebo otworzyło się i lunęły wodospady deszczu. Woda odbijała się od szczytu
góry, rwała liście i gałęzie z drzew, zimnym prysznicem oblała stos drgających ciał na plaży.
Stos rozsypał się i pojedyncze postacie zaczęły się oddalać chwiejnym krokiem. Tylko zwierz
leżał nieruchomo o parę kroków od krawędzi morza. Nawet w tym deszczu widzieli, jaki to
był mały zwierz; krew jego już barwiła piach.
Gwałtowny podmuch rzucił strugi deszczu w bok zmiatając z drzew kaskady wody.
Na wierzchołku góry spadochron wydął się i targnął; siedząca postać osunęła się, dzwignęła
na nogi, okręciła wokół własnej osi i poszybowała w dół, poprzez bezmiar przesyconego
wilgocią powietrza, drepcąc niezdarnie nogami po wierzchołkach drzew; zniżała się i zniżała,
aż spadła na plażę, a chłopcy z krzykiem rzucili się do ucieczki. Potem spadochron poniósł
postać dalej orząc nią wody laguny, wreszcie grzmotnął nią o rafę i cisnął w otwarte morze.
Koło północy deszcz ustał i chmury odpłynęły, a niebo znów się rozjątrzyło
niewiarygodnymi kagankami gwiazd. Potem wiatr zamarł i słychać było tylko szmer wody,
która wydobywała się ze szczelin w skalach i ściekała z liści na brunatną glebę wyspy.
Powietrze było chłodne, wilgotne i przejrzyste i wkrótce nawet szmer wody ustał. Zwierz
leżał nieruchomo na bielejącej plaży, a plamy wokół niego wciąż się powiększały.
Krawędz laguny zabłysła smugą fosforescencji, która postępowała ledwie
dostrzegalnie, w miarę jak nadciągała fala przypływu. Czysta woda odzwierciedlała czyste
niebo i kanciaste konstelacje gwiazd. Linia fosforescencji wzdymała się wokół ziarenek
piasku i drobnych kamyczków, chwilę trzymała je w dołkach, a potem nagle z
niedosłyszalnym westchnieniem przyjmowała do swojego wnętrza i sunęła dalej.
W przybrzeżnej płyciznie postępująca jasność pełna była dziwnych
księżycowojasnych istot o ognistych oczach. Większe kamienie okryły się pęcherzykami,
niby warstwą pereł. Wody przypływu sięgały pożłobionego deszczem piasku i wygładziły
wszystkie nierówności powłoczką srebra. Liznęły pierwszą z plam, które wyciekły ze
zmaltretowanego ciała, i lśniące stworzonka utworzyły przy niej świetliste pasemko. Woda
uniosła się wyżej i ozdobiła blaskiem szorstkie włosy chłopca. Kontur policzka zaznaczył się
linią srebra, a przegięcie barku stało się marmurową rzezbą. Dziwne stworzonka o ognistych
oczach i ciałach z księżycowej mgiełki zaczęły się krzątać wokół głowy. Ciało dzwignęło się
o ułamek cala i z ust wydobyła się z chlupotem banieczka powietrza. Obróciło się łagodnie na
bok.
Za pociemniałym załomem światła trwała nieustanna praca słońca i księżyca; i
warstewka wody na planecie Ziemi wydęła się lekko w jednym miejscu, wstrzymana w
obrocie, któremu podlegała okryta nią bryła. Oblamowane lśniącą obwódką wścibskich
stworzonek, srebrzyste, jak niezachwiane konstelacje ponad nim, ciało Simona spłynęło ku
otwartemu morzu.
MUSZLA I OKULARY
Prosiaczek pilnie śledził nadchodzącą postać. Stwierdził ostatnio, że wyrazniej widzi,
jeśli zdejmie okulary i przyłoży soczewkę do drugiego oka; ale nawet kiedy patrzył lepszym
okiem, Ralf pozostał Ralfem. Wyszedł spomiędzy palm kokosowych, kulejący, brudny, z
zeschłymi liśćmi uczepionymi płowej czupryny. Jedno oko wyglądało jak szpareczka w
olbrzymim policzku, na prawym kolanie widniał wielki strup. Zatrzymał się na chwilę i
przyjrzał sylwetce na granitowej płycie.
- Prosiaczek? Tylko ty zostałeś?
- Nie. Jest kilku maluchów.
- Ci się nie liczą. %7ładnych starszaków?
- Och... Samieryk. Poszli po drzewo.
- Nikt więcej?
- Nikt.
Ralf wspiął się ostrożnie na granitową płytę. Szorstka trawa jeszcze była wydeptana w
miejscu, gdzie chłopcy się gromadzili; biała delikatna koncha wciąż połyskiwała koło
wyślizganego pnia. Ralf usiadł w trawie naprzeciw konchy i miejsca wodza. Prosiaczek
ukląkł z lewej strony Ralfa i długą chwilę milczeli.
W końcu Ralf chrząknął i coś wyszeptał.
Prosiaczek spytał równie cicho:
- Co mówisz?
Ralf zdołał wykrztusić:
- Simon.
Prosiaczek nic nie odrzekł, tylko pokiwał poważnie głową. Siedzieli tak patrząc
zamglonym wzrokiem na miejsce wodza i migocącą lagunę. Zielone blaski i plamki słońca
tańczyły na ich brudnych ciałach.
Wreszcie Ralf wstał i podszedł do konchy. Wziął muszlę pieszczotliwie w obie dłonie
i ukląkł oparty o pień.
- Prosiaczku.
- Co?
- Co robić?
Prosiaczek wskazał ruchem głowy konchę.
- Mógłbyś...
- Zwołać zebranie?
Wypowiadając te słowa Ralf roześmiał się nagle, a Prosiaczek zmarszczył brwi.
- Wciąż jesteś wodzem.
Ralf znowu się zaśmiał.
- JesteÅ›. Przewodzisz nam.
- Mam konchÄ™.
- Ralf! Przestań się tak śmiać. Zupełnie nie ma czego, Ralf.
Co sobie inni pomyślą?
Ralf przestał. Trząsł się cały.
- Prosiaczku.
- Co?
- To był Simon.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]