[ Pobierz całość w formacie PDF ]
A jednak jakoś dojdziesz do schodów. Szerokie stopnie wyłożone chodnikiem w kolorze
ciemnożurawinowym, wydeptywanym pośrodku przez całe lata, nim zaczęłaś chodzić po nim Ty. Jak
lunatyczka chwytasz za poręcz, by wchodzić pewniej.
Czy to poczucie winy popycha Cię na górę? Chore podniecenie, jakie Cię ogarnęło, bo może
przeczuwasz, co tam odnajdziesz? Niejasne poczucie, że Twoim obowiązkiem, jako mojej żony, jest
to odnalezć?
Przez cały czas będziesz się uśmiechać: wątły, przylepiony do Twoich ust uśmieszek. Oczy
szeroko otwarte, a jednak szkliste, jakby nic nie widziały. Serce uderza Ci szybko, niczym skrzydełka
schwytanego w sidła ptaka.
A jeśli zemdlejesz. Nie wolno Ci zemdleć! Krew odpływa Ci z mózgu, niemal widzisz ciemność
ogarniającą obrzeża Twojego pola widzenia, które zwęża się niczym tunel.
Na podeście przystajesz, żeby spokojnie pomyśleć. Tyle że już jest to dla Ciebie niemożliwe.
Zapach stał się bardzo intensywny. Może to jednak nie zapach, tylko upał, drgające żarem fale
rozgrzanego powietrza? Brakuje Ci tchu, czujesz mdłości. Nie możesz się jednak odwrócić, musisz
pójść dalej, ku sypialni na końcu korytarza.
Obok malutkiego, czarującego pokoiku w wieżyczce z oknem wykuszowym i wyściełaną
poduszkami podokienną ławką. Marzyło Ci się, że będzie Twój albo dziecka, lecz okazał się
niepraktyczny, bo zbyt mały.
Drzwi sypialni są zamknięte. Naciskasz je dłonią i czujesz ciepło. Nawet teraz myślisz niemal
spokojnie. Nie. Zostanę. Jestem na tyle silna, że wytrzymam.
Odważnie chwytasz klamkę. Odważnie otwierasz drzwi. Powoli. Jakie głośne to brzęczenie!
Przeciągły szmer, jakby palił się ogień. Do tego smród, ohydna woń rozkładu, równie przytłaczająca
jak ten szmer, przekraczająca Twoją zdolność pojmowania.
Coś muska Ci twarz. Usta, oczy. Odganiasz to coś ręką, boisz się. - Daryll? Czy to - ty?
Bo w sypialni dostrzegasz jakiś ruch. Coś unosi się w powietrzu, jakiś płynny kształt, żywy i
opalizujÄ…cy, a jednak nieludzki.
Także w głównej sypialni żaluzje okienne są zaciągnięte we wszystkich oknach. Zielonkawa
poświata jakby toni morskiej. Dopiero po chwili widzisz, że w pomieszczeniu roi się od much.
Brzęczenie, jakie słyszysz, wydają właśnie one. Tysiące, miliony? much, pokrywające żywym
kobiercem sufit, ściany, dywan, który wydaje się mocno splamiony czymś ciemnym. Na łóżku,
wspaniałym łożu z baldachimem, które zastaliśmy w domu, wiktoriańskim antyku, kłębi się warstwa
much, pokrywa szczelnie coś, co ma zarys ludzkiej sylwetki, która jakby częściowo wtopiła się w
pościel. Czy to... kto to? Twarzy, która była niegdyś twarzą, nie sposób już rozpoznać. Skóra spuchła
i napęczniała, jak ugotowana w wodzie kiełbaska; jest pociemniała i nie przypomina już ludzkiej
skóry, tylko papkowatą półpłynną masę. Podobnie jak oszalałe, połyskujące muchy, które
najwyrazniej pokrywają wszystko, także skóra ciemno opalizuje. Ciało rozdęło się niczym balon,
stając się żerowiskiem dla owadziej gęstwy. Gdzieniegdzie, w szczelinach, które były niegdyś
ustami, nozdrzami i oczami, widzisz białe placki: coś się tam wije i kłębi, to robaki przypominające
poruszające się ziarenka ryżu. Wydaje się, że spoczywający na łóżku ludzki kształt ma poderżnięte
gardło. Pokryty plamami krwi nóż leży tuż obok, tam gdzie spadł. Pokryte muchami ramiona postaci
są szeroko rozrzucone, jakby miały za chwilę unieść się do powitalnego uścisku. Ciemna, zakrzepła
krew jest wszędzie; przesiąkło nią ubranie, pościel, łóżko, dywan. Fetor rozkładu przytłacza. Odór
ścierwa. Pomimo to najwyrazniej nie chcesz uciec. Coś, co Cię sparaliżowało, trzyma Cię w swoich
kleszczach i nie puszcza. Sypialnia przypomina purpurowÄ… otwartÄ… ranÄ™, miejsce wielkiej tajemnicy
kipiące własnym, wewnętrznym, ukrytym życiem. Twój mąż nie umarł, nie zniknął, tylko przeobraził
się w inny wymiar istnienia; obserwuje Cię teraz poprzez plejadę maleńkich, nieruchomo patrzących
oczek; brzęczenie to jego głos, milionkroć powtórzony. Muchy muskają Ci twarz. Usta, rzęsy.
Odganiasz je, postępujesz kilka kroków, zbliżasz się do kształtu na łóżku.
Moja walentynka! Moje kochanie.
ZÅ‚e nawyki
Przyjechali po nas do szkoły. Nie powiedzieli, co się stało. Wyraz ich twarzy ostrzegał: Nie
pytajcie!
Wujek S., ciotka B. Niemal ich nie rozpoznaliśmy, tak zmieniły się im twarze.
Zabrali nas szybko. Nasz dyrektor stał na korytarzu: zdziwiony spoglądał na nas. Co to znaczy?
JakaÅ› pilna sprawa rodzinna? Dlaczego...?
Twarze dorosłych wystraszone, pełne niedowierzania. Twarze dorosłych, którym bacznie się
przypatrujesz, bo chcesz się dowiedzieć, co cię czeka.
A. był najmłodszym z nas, próbował nie płakać. Był też T., miał jedenaście lat, była D., miała
trzynaście lat.
Próbował. Nie. Płakać.
Samochód prowadził wujek S. Ciotka B. patrzyła wprost przed siebie.
D. siedziała z tyłu. Była naszą starszą siostrą, trzymała nas mocno za ręce.
To tak jak w wagoniku kolejki górskiej w lunaparku: krępują cię pasy i nie możesz uciec,
wznosisz się przerazliwie powoli na szczyt niemożliwie stromego wzgórza, a potem lecisz jak
kamień w dół, w dół, w dół! W dół, w dół, w dół! Krzycząc.
Nie pytajcie! Nie pytajcie!
A. popłakiwał i tarł nos. A. wiedział, że umarła matka.
T. wyglądał przez okno. T. uznał, że to na pewno chodzi o ojca, że jedziemy do szpitala
odwiedzić ojca, który miał w pracy zawał.
D. przymknęła oczy. Próbowała nie myśleć o tym, co czeka nas w domu. Próbowała nie myśleć o
tym, że dom prawdopodobnie spłonął. Nie myśleć o tym, że oboje, matka i ojciec, pewnie nie żyją.
Próbowała nie dopuszczać do siebie ekscytującego uczucia, że w szkole stanie się teraz ważną
osobÄ…: sierotÄ….
Siedzący z przodu wujek S. i ciotka B. cicho się naradzali. Nie sposób było dosłyszeć słów, ale
ton ich rozmowy nie pozostawiał żadnych wątpliwości: zaszło coś nagłego.
Podjęli decyzję. Wujek S. skręcił w naszą ulicę. Kilka domów dalej droga była zamknięta prze2
policjÄ™.
Wujek S. zażądał, żeby nas przepuszczono. Pokazał policjantowi swoje prawo jazdy. Zaczęły
błyskać ku niemu flesze, a wtedy wujek S. zasłonił twarz dłonią. Prosił. Głos łamał mu się z emocji.
Usłyszeliśmy jak mówi Nie, nie jestem jego bratem, jestem jej bratem.
Pozwolono nam przejechać.
Na naszej ulicy coś się wydarzyło. Można by niemal pomyśleć, że coś się paliło albo był jakiś
wybuch. Sąsiedzi stali na trawnikach przed swoimi domami, osłaniali oczy od słońca, patrzyli. Na
jezdni kłębili się obcy. Było tam wielu umundurowanych policjantów. Obok naszego samochodu
biegli fotoreporterzy. Nasz dom otoczono żółtą taśmą.
Otoczyli go żółtą taśmą! Aż do krańców trawnika, który nasz ojciec zawsze strzygł krótko,
wycinając (niemal) wszystkie te wstrętne paluszniki i mniszki. Aż do samego skraju naszej parceli,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]