[ Pobierz całość w formacie PDF ]
do oczu. Drewe wyszedł do niego, spodziewając się uderzenia zimnego wiatru. Zaraz jednak
przekonał się, że podmuchy były ciepłe, co tylko potwierdzało przypuszczenia, że docierały tu z
północy. Berl objaśniał mu kiedyś zawiłości różnic klimatycznych po obu stronach Muru, lecz
młody kapitan dopiero teraz w pełni pojął to, co wcześniej traktował z niedowierzaniem.
- Co się dzieje? - zapytał. Nad morzem jak zwykle wisiała zasłona mgły. Ale z północy
nadciągała w kierunku Muru inna, ciemna i złowroga. Niesamowity widok potęgowały błyskawice,
a dziwne zjawisko rozciągało się na wschód, daleko jak okiem sięgnąć. - A gdzie ci ludzie, o
których wspominał Kerrick?
Berl podał mu lornetkę i wskazał ręką.
- Są ich setki, panie kapitanie, może nawet tysiące. Zdaje się, że to uchodzcy z Southerling. Idą
od strony tego nowego obozu, Lington Hill. Kierują się na północ i chcą przedostać się za Mur. Ale
to nie ich się trzeba obawiać.
Próbując ustawić ostrość, Drewe zahaczył lornetką o brzeg hełmu, czemu towarzyszył
metaliczny dzwięk. Wstyd mu było tej nieporadności przed Berlem. Kiedy wreszcie uzyskał ostry
obraz, zamiast rozmazanych niewyraznych plam ujrzał sylwetki biegnących ludzi. Były ich tysiące.
Mężczyzni mieli na głowach niebieskie czapki, kobiety chustki, a dzieci ubrane od stóp do głów na
niebiesko. Kładli deski na zasiekach z drutu kolczastego i po takich zaimprowizowanych kładkach
przechodzili na drugą stronę albo przecinali ogrodzenie. Niektórzy zdołali już pokonać pas Ziemi
Niczyjej i docierali właśnie do Muru. Drewe pokręcił głową ze zdumienia. Dlaczego chcieli się
dostać do Starego Królestwa? Ale jeszcze dziwniejsze było to, że niektórzy z uchodzców, gdy tylko
dobiegli do Muru, zawracali na południe...
- Czy poinformowano o tym Kwaterę Główną Dowództwa Strefy Granicznej? - zapytał. W
pobliżu Latarni znajdował się posterunek wojskowy, a w okopach, na tyłach, kryła się niemal cała
kompania żołnierzy. Wszędzie rozstawione były straże oraz czujki. Cóż, u licha, te obiboki tam
robiły?
- Telefony pewnie już nie działają - zauważył ponuro Berl. - A poza tym, nie chodzi tak
naprawdę o uchodzców. Niech pan, kapitanie, dobrze przyjrzy się tej mgle.
Drewe skierował lornetkę w drugą stronę. Mgła poruszała się szybciej, niż początkowo sądził, i
była zadziwiająco gęsta. Prawie jak ściana - wyglądała jak drugi mur zmierzający na spotkanie
temu zbudowanemu z kamienia. W dodatku od środka rozświetlały go błyskawice...
Kapitan przełknął ślinę i z niedowierzaniem zamrugał oczami, bez przerwy regulując ostrość
lornetki. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Przed ścianą mgły coś się poruszało. Istoty, które
kiedyś były może ludzmi, ale obecnie na pewno już nie. Słyszał o nich już dawniej, kiedy po raz
pierwszy skierowano go do służby na północnym odcinku wybrzeża, ale dotąd nie wierzył w ich
istnienie. Chodzące trupy, niewyobrażalne monstra, nieszkodliwe, lecz częściej okrutne wytwory
magii...
- Southerlińczycy nie mają żadnych szans - szepnął Berl. - Pochodzę z północy i widziałem, co
zdarzyło się dwadzieścia lat temu w Bain...
- Przestań, Berl - polecił mu Drewe. - Kerrick!
Marynarz wsunął głowę przez drzwi.
- Wezcie tuzin czerwonych rac i odpalcie je jedna po drugiej w odstępach trzech minut.
- Czer... czerwone race, panie kapitanie? - zająknął się Kerrick. Wiedział, że był to sygnał
najwyższego zagrożenia Latarni.
- Tak, czerwone. Wykonać! - ryknął Drewe. - Berl! Niech wszyscy ludzie z wyjątkiem
Kerricka zbiorą się w pięć minut u stóp Latarni. Ekwipunek numer trzy i karabiny do ręki!
- Karabiny i tak nie wystrzelą, panie kapitanie - odparł przygnębiony Berl. - A poza tym tam na
dole stacjonowała przecież cała kompania wojska. Gdyby ci żołnierze żyli, uchodzcy nie wdarliby
siÄ™ na teren Strefy Granicznej...
- To rozkaz! Wykonać!
- Panie kapitanie, to nie ma sensu - tłumaczył Berl. - Nie ma pan pojęcia, do czego zdolne są te
istoty! NaszÄ… misjÄ… jest obrona Latarni, a nie...
- Sterniku Berl - odezwał się wyniośle Drewe. - Nawet jeśli Armia zawiodła, Królewska
Marynarka Ancelstierre nie ma w zwyczaju bezczynnie przyglądać się, jak giną niewinni ludzie. I
tak pozostanie, dopóki ja tu dowodzę!
- Tak jest! - powiedział Berl bez przekonania. Najpierw zasalutował muskularną ręką, a potem
błyskawicznie grzmotnął nią kapitana w kark, dokładnie w to miejsce, którego nie chronił już
stalowy hełm. Drewe osunął się w ramiona Berla, a sternik ułożył go delikatnie na podłodze, po
czym zabrał mu rewolwer oraz kord.
- Co się tak gapisz, Kerrick! Bierz się za te przeklęte race!
- No, ale... a co z...
- Jak dojdzie do siebie, daj mu kubek wody i powiedz, że ja przejąłem dowództwo - rozkazał
Berl. - Schodzę na dół, żeby zorganizować obronę.
- ObronÄ™?
- Ci uchodzcy przyszli prosto z południa przez środek terenu, gdzie rozlokowana była Armia.
To znaczy, że po tej stronie Muru pojawiło się coś, co załatwiło wszystkich żołnierzy na amen.
Jacyś Zmarli, jeśli się nie mylę. Teraz wezmą się za nas, a może nawet już tu są. No więc mówię,
chwytaj siÄ™ za te race do jasnej cholery!
Zwalisty sternik krzyknął ostatnie słowa, znikając we włazie i zamykając z hukiem klapę.
Odgłos ten jeszcze nie przebrzmiał, gdy od strony dziedzińca Kerrick usłyszał jakieś
nawoływania. Krzyki nasiliły się, by po chwili przerodzić się w okropny, histeryczny wrzask i
wycie, zmieszane ze szczękiem stali.
Drżąc na całym ciele, otworzył pojemnik z racami i wyciągnął jedną z nich. Wyrzutnia
przymocowana była do balustrady pomostu obserwacyjnego. Mimo że Kerrick ćwiczył setki razy,
jak się wystrzeliwuje rakietę sygnalizacyjną, w zdenerwowaniu nie mógł sobie poradzić z jej
osadzeniem. Kiedy wreszcie prawidłowo umieścił ją w wyrzutni, zbyt wcześnie pociągnął za
sznurek i odpalona raca poparzyła mu dłonie.
Płacząc z bólu i strachu, Kerrick wrócił po następną. W tym czasie niebo zajaśniało wybuchem,
którego czerwień odcinała się jaskrawo od ciemnych chmur. Przerażony marynarz nie zważał na to,
że kolejne race odpalał w odstępach krótszych niż trzy minuty.
Nie zdążył jeszcze zakończyć swojego zadania, gdy przez właz wtargnęli do środka Zmarli
Pomocnicy. W tym czasie złowieszcza mgła spowijała już prawie całą Latarnię, a z jej odmętów
wystawała tylko komora światła oraz pomost, z którego Kerrick wystrzeliwał race. Zcielący się w
dole opar był tak gęsty i nieprzenikniony, że wyglądał jak lita skała, po której można było
bezpiecznie stąpać. Nic więc dziwnego, że Kerrick nie zastanawiał się zbyt długo, gdy jeden ze
Zmarłych wtargnął na pomost obserwacyjny, taranując szklane drzwi. Wyciągnął w stronę
mężczyzny ohydne dłonie o zbyt wielu palcach, z których spływała krew i sterczały kości, a wtedy
Kerrick skoczył.
Przez kilka pierwszych sekund wydawało się, że mgła daje mu oparcie. Marynarz wybuchnął
[ Pobierz całość w formacie PDF ]