[ Pobierz całość w formacie PDF ]
będzie, tak będzie, powtarzał sobie w duchu.
Myśl o tym, że nie znalazł sobie dotychczas kobiety, ponieważ to kobiety go nie chciały,
nie mąciła jego marzeń o Mali. Być może dlatego, że nic szczególnego do żadnej z nich nie
czuł. Mali jednak była niczym pożar we krwi. A może bardziej jak choroba, poprawił się.
Choroba, z której nie chciał być wyleczony, dopóki nie zdobędzie dziewczyny. Na myśl o
tym przenikał go jednak zimny dreszcz, bo nie wyobrażał sobie, jak to możliwe, by ją
kiedykolwiek zdobył.
Ponownie zatrzymał kobyłę i udawał, że poprawia coś przy uprzęży. Czule głaskał ciepłe,
miękkie chrapy zwierzęcia i znowu, po raz już nie wiadomo który, czuł w sobie owo dziwne
ssanie. Przytulił twarz do końskiego karku i łzy napłynęły mu do oczu. Ciepło zwierzęcego
ciała, wilgotne chrapy dotykające jego skóry - wszystko mu ją przypominało. Chociaż Mali
nie przytulała się do niego, kiedy wziął ją w ramiona, to jednak wyobrażał sobie, że tak było.
Miękkie, ciepłe, przyjazne kobiece ciało wtulone w niego. Wszystko, czym matka nigdy nie
była, przemknęło mu przez głowę. A on o tym marzył i do tego tęsknił przez całe życie...
- Co mam robić, Brona? - szeptał w koński kark.
- Ona jest wszystkim, czego pragnę, ale jak ją dostać? Muszę ją mieć, bo jak nie, to nie
zaznam w życiu ani jednego więcej radosnego dnia. I umrę z tęs...
Odpowiedzi od zwierzęcia nie dostał, za to nieoczekiwanie odezwał się za nim głos ojca,
ostry i taki zły, że Johan wyprostował się przerażony.
- Co się z tobą dzieje, ty gamoniu? Stoisz i głaszczesz kobyłę w środku roboczego dnia?
JesteÅ› chory czy tylko leniwy?
Chory jestem, chciał odpowiedzieć ojcu. Chory z pożądania. Ona ma na imię Mali i chcę,
żeby została w Stornes młodą gospodynią. Pomóż mi, ojcze!
Nie powiedział jednak nic. Cmoknął tylko na kobyłę i wrócił do przerwanej roboty.
- To chyba przez ten upał - bąknął niewyraznie po chwili, niepewny, czy ojciec go słyszy,
czy nie. - Niedobrze mi od tego upału.
Ale to nie był upał. To Mali.
ROZDZIAA 4.
Johan dotarł do skraju pola, ponownie zatrzymał konia i patrzy! w dół, na rozciągający się
tam dwór.
Poniżej jabłoniowego sadu mieniły się ciemne wody fiordu. W dni takie jak ten, kiedy
słońce świeciło, a rozgrzane letnie powietrze było niczym rozedrgana delikatna mgiełka,
widziało się dwory po drugiej stronie wody. Mieszkali tam krewni ze strony ojca, ale rodziny
nie spotykały się zbyt często. Ciężko pokonać fiord sześciowiosłową łodzią, bez wyraznej
potrzeby nikt tego nie robił, toteż rodziny spotykały się najczęściej na weselach i pogrzebach.
Od czasu do czasu jednak tamci przyjeżdżali tutaj na zakupy. Kram, który znajdował się
całkiem w dole, na kamienistym brzegu, był jedynym sklepem w obrębie kilkunastu
kilometrów, a handlował wszystkim, od towarów kolonialnych po gwozdzie, machorkę i
narzędzia potrzebne w domu i w polu. Funkcjonował poza tym jako miejsce spotkań swoich
klientów. Na wąskiej, zniszczonej ławie przy dłuższej ścianie, pod wiszącymi u powały
wiadrami, uprzężą oraz rybackimi sieciami, i kobiety, i mężczyzni wymieniali nowiny i
plotki. Chociaż robili to o różnych porach. Kobiety najchętniej przybiegały przed południem i
nie zostawały długo. Mężczyzni natomiast przychodzili, kiedy dzień pracy mieli już za sobą, i
mogli przesiadywać godzinami. W sklepie nie było stałych godzin otwarcia, a przecież
zawsze jest coś do obgadania i przedyskutowania. Peder Plassen zamykał więc drzwi, kiedy
ostatni klient poszedł do domu.
W maju u wybrzeży fiordu pojawiły się ławice wielkich czarniaków. Zapowiadały to
najpierw mewy, które w ogromnych chmarach uwijały się nad wodą. z krzykiem spadały w
dół i nurkowały. Ludzie wiedzieli wtedy, że są oto małe śledzie, drobnica", jak je nazywano.
Za śledzikami idą wielkie czarniaki. I chyba nie tylko dlatego tu płyną, że mają szansę żywić
się drobnymi śledzikami. Bywa często, że czarniaki zaganiane są w głąb fiordów, nawet do
samego brzegu, przez mniejsze wieloryby. Wszystko to sprawia, że przez jakiś, dość krótki
niestety, czas wody fiordu są niemal gęste od ryb. Rybie żniwa - nazywają ludzie ten czas.
I mimo że o tej porze roku wszyscy w gospodarstwach są przeważnie bardzo zajęci, to
każdy znajdzie chwilę, by przynajmniej póznym wieczorem wypłynąć na wody fiordu.
Najchętniej wyruszają gromadami, bo połów jest dzięki temu łatwiejszy, a ryb i tak tyle, że
dla wszystkich wystarczy. Wszyscy zaopatrują się w jedzenie i picie, wieczory zaś mogą być
bardzo wesołe i przynosić spore dochody. Miła odmiana w na ogół mozolnym, powszednim
dniu.
A jeśli się zdarzy jakiś wyjątkowo piękny majowy wieczór, to rybacy rozpalają na
kamiennym brzegu ogniska, i gotują w morskiej wodzie świeżutkie ryby, które wszyscy jedzą
gołymi rękami. Smakuje to wybornie, a szklaneczka domowego bimbru smaku ryb w żadnym
razie nie psuje. W takie wieczory nawet starzy i kulawi zachowują się jak młodzi chłopcy, ale
kobietom nigdy o tych wieczorach się nie wspomina. To męska sprawa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]